Cywilizacja, za którą nie warto umierać, nie jest warta istnienia. Świeckie wartości nie wystarczają do zmotywowania ludzi do ofiarnego życia, gdy ceną jest utrzymanie porządku społecznego.

Sigmar Gabriel był lewicowym ministrem spraw zagranicznych Niemiec, a po ustąpieniu ze stanowiska nadal ma duży wpływ na kształtowanie polityki europejskiej. W wywiadzie dla gazety Stern postawił tezę, że Niemcy powinny dążyć do eskalacji wojny Rosji z Ukrainą. Mówił: „Nigdy nie sądziłem, że to powiem. Będziemy musieli zaszachować Rosję, podobnie jak zrobiliśmy to podczas zimnej wojny ze Związkiem Radzieckim. Putin musi zrozumieć, jak wielka jest nasza determinacja. Musi otrzymać jasny sygnał: zakończ tę wojnę – albo staniesz się naszym celem. Jeśli oznacza to rozmieszczenie na terenie Ukrainy niemieckich systemów ochrony powietrznej wspomaganych przez Bundeswehrę, aby żadne rosyjskie pociski nie dosięgły ukraińskiej ludności cywilnej, to nie obiecuję panu Putinowi, że nie będziemy tak działać”.

 

Mentalna dezercja

Kogo Herr Gabriel próbuje oszukać? Zabawnie czyta się buńczuczne wypowiedzi tego polityka w świetle tego, w jak złym stanie znajdują się niemieckie siły zbrojne. Niesławny żart Stalina – „ile dywizji ma papież?” – można by dziś skierować do niemieckiego kanclerza. Na początku zeszłego roku Der Spiegel opublikował brutalny raport zatytułowany „Bundeswehra złych wiadomości”, który wytyka fatalny stan tej armii. Pomysł, by kanclerz Scholz wysyłał ową Budneswehrę, by broniła Ukrainy przed Rosją Putina, jest szalony.

Problem leży nie tylko w oddziałach i sprzęcie. Austriacki komentator polityczny Ralph Schölhammer zwraca uwagę na to, że 44% ankietowanych Niemców stwierdziło, że z całą pewnością nie broniłoby kraju, gdyby ten został zaatakowany. Kolejne 13% mówi, że „prawdopodobnie” by się na to nie zdecydowało. Jedynie około 1/5 zdecydowanie by stanęło w obronie ich ziemi. „Skoro Niemcy nie chcą bronić nawet swojego kraju, to dlaczego mieliby bronić Ukrainy?” – Schölhammer zadał pytanie retoryczne.

Problem dotyczy całego Zachodu. Nawet mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, w których to siłach obronnych nadzieję pokłada Europa, nie uchroniły się przed tym trendem. W ankiecie przeprowadzonej w 2023 roku jedynie 64% osób (w tym 72% mężczyzn) zadeklarowało, że w razie ataku na ich kraj podjęłoby walkę. W przedziale wiekowym 18-29 lat co trzecia osoba z ogółu, w tym 20% mężczyzn stwierdziła, że w razie walki by się poddała. Przy tym istnieje wyraźny podział w zależności od poglądów politycznych: broni nie złożyłoby 80% republikanów, ale tylko 46% demokratów. Istotne jest to, że pytanie nie tyczy się walki jako ogólnego problemu, a walki w razie ataku na kraj – zagrożenia egzystencjalnego.

Jak baldachim nad głowami mas

Jeszcze raz oddajmy głos Schölhammerowi: „Jak się okazuje, postmodernistyczno, świecki hiperracjonalizm jest świetną zabawą w czasie pokoju, ale w momencie konfliktu pozostawia cię całkowicie bezbronnym. Przyszłość należy do tych, którzy chcą o nią walczyć”. O co więc by miały walczyć Niemcy? Katja Hoyer, badaczka urodzona w Niemczech, a na stałe mieszkająca w Wielkiej Brytanii napisała niedawno dla The Spectactor: „W ostatnich miesiącach bywam regularnie w Niemczech i trudno nie zauważać, że tamtejsze społeczeństwo rozpada się w szwach”. Wymieniając liczne niepokojące wydarzenia, Hoyer konkluduje: „Niemcy przeszły drastyczną przemianę społeczną w ciągu ostatnich kilku lat z powodu imigracji, Covidu i załamania gospodarczego i niepewności z tym związanej. Naruszyło to ich kruche poczucie stabilności i spójności”.

Źle się dzieje z kulturą na całym Zachodzie, jednak to w Europie jest to szczególnie widoczne. Francuski nowelista Michel Houellebecq widział, co się święci, i pojął to znacznie lepiej od jakiegokolwiek polityka. Choć nie jest on człowiekiem wierzącym, to w powieściach świetnie opisuje społeczne konsekwencje świata pozbawionego Boga. Amerykański znawca literatury Louis Betty w opracowaniu „Without God: Michel Houellebecq and Materialist Horror” [„Bez Boga: Michel Mouellebecq i horror materializmu”, książka nie została przetłumaczona na język polski – przyp. tłum.] twierdzi, że twórczość francuskiego pisarza opowiada o “społeczeństwach i osobach, w których rozgrywają się ostateczne społeczne i psychologiczne konsekwencje materializmu. Nic więc dziwnego, że teksty te mają tak często apokaliptyczny wydźwięk”.

Betty tak rozwija swoją myśl: „Powieści Houellebecqa sugerują, że gdy religia zaczyna być definiowana jako religia – to znaczy gdy jej symbole nie docierają do większości społeczeństwa, gdy nie jawi się jako autorytet moralny, ale raczej zwraca się do jednostki, jej religijnych „uczuć i motywacji” – wówczas jest skazana na zagładę. Musi ona zapewniać coś więcej, niż tylko pozwolić na „wejście w perspektywę religii”. Współczesnym już to nie wystarcza, symbole z nią związane są zbyt słabe i oderwane od codzienności, by realnie oddziaływać. Musi ona stać się niczym baldachim rozciągający się nad głowami mas, porządkując ich czyny i zobowiązania moralne, określając ostateczny cel życia społecznego. W przeciwnym razie gubi się w gąszczu sprzecznych ze sobą perspektyw: naukowej, zdroworozsądkowej, politycznej. Właśnie to ma miejsce na Zachodzie.

Upadek chrześcijaństwa jako wiodącej siły na Zachodzie doprowadził nas do tego miejsca, gdzie jesteśmy. Świeckie, humanistyczne wartości zwyczajnie nie wystarczają do tego, by ludzie poświęcali swoje życia w imię zachowania porządku społecznego. I nie jest ważne, czy chodzi tu o obronę narodu podczas wojny, czy też o poświęcenie w imię zachowania jego populacji. Potrzebujemy czuć, że nasze życia stanowią część transcendentnego porządku, przesiąkniętego ostatecznym celem. Właśnie dlatego Houellebecq w swojej najsłynniejszej powieści „Uległość” z 2015 roku przedstawia Francję, która zdemoralizowana i wyczerpana duchowo zwraca się ku muzułmańskiej sile politycznej, by ta rządziła Republiką. Dla Francuzów właśnie islamiści stają się pewnym rozwiązaniem. Zdaniem autora to nie islam sam z siebie jest pożądany, ale przeświadczenie, że przyszłość nieodwołalnie należy do tych, którzy wierzą w coś więcej, niż seks, zakupy i przyjemności materialne.

 

Demokracja i chrześcijaństwo

Kilka tygodni temu liberalni komentatorzy w USA byli bardzo niezadowoleni z powodu uwagi, którą poczynił sędzia Sądu Najwyższego, Samuel Alito. W słowach kierowanych do liberalnego aktywisty podszywającego się pod konserwatywnego chrześcijanina, który nakłonił katolickiego prawnika do złożenia potencjalnie kontrowersyjnego oświadczenia stwierdził, że Stany Zjednoczone powinny być „miejscem pobożności”. To stwierdzenie dotyczące religii obywatelskiej jest dokładnie tak nijakie, na jakie brzmi. Większość Amerykanów mogłaby się z nim zgodzić. Co więcej, przez większość historii tego kraju podpisaliby się pod nim wszyscy za wyjątkiem największych ideologicznych świrów. Jednak nie dziś. Lewica jest przepełniona strachem przed rzekomo nadchodzącym „chrześcijańskim nacjonalizmem”. Sędzia ma jednak rację, przynajmniej w sensie socjologicznym.

W Europie jedynie Victor Orban zdaje się to rozumieć. W przemówieniu wygłoszonym w 2018 roku w Tusványos węgierski premier stwierdził, że cywilizacje są bytami duchowymi. „Powstają z ducha religii, twórczej sztuki, dociekań i przedsiębiorczości”. Europa odrzuciła chrześcijańskie fundamenty, stając się blada i słaba w porównaniu do innych duchów cywilizacyjnych. W odpowiedzi na to Orban zaproponował „chrześcijańską demokrację” jako odpowiedź na „demokrację liberalną”. Tłumaczył, że „Chrześcijańska demokracja nie jest w tym przypadku obroną zasad wiary chrześcijańskiej. Ani państwa, ani rządy nie mają kompetencji w kwestii zbawienia lub potępienia. Polityka chrześcijańsko-demokratyczna oznacza, że zasady życia wywodzące się z tej wiary muszą podlegać ochronie. Nie skupiamy się na zasadach wiary, ale na formach życia społecznego, które się z nich wywodzą. Należą do nich: godność ludzka, rodzina i naród – chrześcijaństwo nie dąży do uniwersalności przez zniesienie narodów, ale ich zachowanie. Kolejną kwestią jest ochrona wspólnot wyznaniowych”.

Rozróżnienie dokonane przez Orbana między rolą polityków i prawników a rolą księży i pastorów ma kluczowe znaczenie. Mówi on, że chrześcijańska polityka demokratyczna musi wspierać formy społeczne, które wyłaniają się z wiary chrześcijańskiej, ale nie ma interesu w promowaniu samej wiary. To należy do rodzin, kościołów, szkół religijnych i innych. Sędzia Alito bez wątpienia by się z tym zgodził. A jak radzą sobie z tym ci, którzy powinni podnosić perspektywę religijną? Większość z nich zawodzi. Jak autor napisał na początku tego roku w The European Conservative, katoliccy biskupi na tym kontynencie zachowują się jak “kapelani hospicjum dla cywilizacyjnej eutanazji”. Liberalna klasa przywódcza w zachodnich kościołach zbyt często stara się błogosławić duchowo i moralnie słabe status quo, zachowując się jak terapeuci, a nie prorocy.

 

Jak nie liberalizm, to co?

Tymczasem jedyne oddolne źródła odnowy pochodzą od religijnych konserwatystów i grup podobnych – tych, którzy traktują wiarę na tyle poważnie, by dla niej się poświęcać, a nawet ryzykować. W Kościele katolickim, w wielu kościołach protestanckich, a teraz nawet w niektórych kościołach prawosławnych na Zachodzie, elity instytucjonalne odcięły się od źródła wiary do zmiany życia i cywilizacji, i zastanawiają się, dlaczego umiera ona na winorośli. Jak powiedział kiedyś C.S. Lewis: “Kastrujemy, a kastraty niech będą płodne”.

Porządek cywilizacyjny, za który nie warto umierać, nie jest też wart życia. Prawdą jest, że w minionych wiekach ludzie Zachodu maszerowali w bezsensownych wojnach, uświęconych kazaniami i błogosławieństwami duchownych. Choć jest to godne ubolewania, nie zmienia to faktu, że wszystkie społeczeństwa potrzebują religii – a liberalne społeczeństwo przede wszystkim. Niemiecki prawnik Ernst-Wolfgang Böckenförde powiedział, że “liberalne, zsekularyzowane państwo żyje dzięki warunkom wstępnym, których samo nie może zagwarantować”. Prawie 200 lat wcześniej amerykański mąż stanu John Adams wyraził to samo zdanie na temat liberalnego założenia swojego kraju: “Nasza konstytucja została stworzona tylko dla moralnych i religijnych ludzi. Jest ona całkowicie nieadekwatna do rządów jakiegokolwiek innego narodu”.

Rozmawiałem niedawno w Bukareszcie z amerykańskim naukowcem działającym na rzecz międzynarodowej wolności religijnej. Poruszyliśmy temat wojny rosyjsko-ukraińskiej i ustaliliśmy, że obaj uważamy, że Rosja nie powinna była najeżdżać swojego sąsiada. Dodałem, że jako prawosławnego chrześcijanina zasmuca mnie to, jak Putin wykorzystał Cerkiew do realizacji swoich celów wojennych. Na to Amerykanin, konserwatywny chrześcijanin, zadał prowokacyjne pytanie, które brzmiało mniej więcej tak: Czy uważasz, że Władimir Putin, przy całym swoim bandytyzmie, jest po właściwej stronie szerokich trendów cywilizacyjnych? Mój rozmówca odniósł się do ostrej krytyki zachodniego sekularyzmu i jego pustki, przeciwstawiając go Rosji zbudowanej na tradycyjnych wartościach, w tym religii. Tak, Rosja ma głębokie problemy społeczne i demograficzne, i tak, Putin może być ogromnym hipokrytą, ale, powiedział Amerykanin, w głębokich kwestiach cywilizacyjnych, czy Putin nie ma, no wiesz… racji?

Znałem odpowiedź, ale jako człowiek Zachodu byłem zbyt przygnębiony pytaniem, by się do tego przyznać. Warto jednak zauważyć, że wojowniczy Sigmar Gabriel nie wie nawet tyle. “Putin musi zrozumieć naszą determinację”, grzmiał Niemiec. Niestety dla nas, myślę, że tak.

 

Tekst autorstwa Roda Drehera został oryginalnie opublikowany na portalu The European Conservative. Tłumaczenie za zgodą właścicieli portalu. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej