60% dorosłych Polaków ma nadwagę, 25% jest otyła – więc jedynie 15% ma wagę prawidłową albo za niską. Skąd takie wskaźniki, skoro zdecydowana większość osób z nadmierną masą ciała „tylko” je więcej kalorii, niż spala? Jak ten stan wpływa na jednostkę i społeczeństwo? I co ma do tego ruch body-positive?

Ty gruby, ty chudy, czyli o podziale

Nim przejdziemy do tych rozważań, należałoby zdefiniować, czym jest nadwaga i otyłość. Najogólniej jest to stan nadmiernego nagromadzenia się tkanki tłuszczowej, co skutkuje negatywnymi skutkami dla organizmu. Te dwa stany zostały oddzielone ze względu na odmienny wpływ na ciało. Jak można ją określić? Najpopularniejszym wskaźnikiem jest BMI. Na podstawie wzrostu i wagi pozwala obliczyć wartość, która jest przypisywana do wagi prawidłowej lub nie (i określa, co to za odchylenie). Choć posiada pewne ograniczenia, to pozwala na w większości trafne zakwalifikowanie danej osoby do kategorii wagowej. Znacznie dokładniejszą, ale dostępną niemal wyłącznie dla badań naukowych metodą jest określenie procentu zawartości tkanki tłuszczowej. Niestety, maszyny stojące na wielu siłowniach bardzo obniżają wynik, więc sugerowanie się nim może wprowadzić jedynie radość opartą na fałszywych przesłankach.

To nie jedyne metody. Pomocny również jest pomiar obwodu talii oraz stosunek obwodu talii do obwodu bioder, używany w oszacowaniu ryzyka przy niektórych chorobach. U dzieci stosowane są siatki centylowe, które uwzględniają wiek i pozwalają śledzić rozwój małego człowieka. Mnogość metod opisu rzeczy tak – jak może się wydawać – banalnej obrazuje, że nie jest to temat błahy. Żadna z nich nie jest idealna, ale są niezbędne do choćby wstępnego opisania człowieka, a „bezduszne” wartości ułatwiają pracę bardziej, niż sposób opisowy.

Interesującym zagadnieniem jest to, w jaki sposób te wartości zostały wyznaczone. Każdy z nich ma nieco inną historię, wszystkie łączy to, że nie wzięły się „z powietrza”, a badań statystycznych. Naukowcy przebadali tysiące osób i szacowali, gdzie postawić granicę między tym, co jeszcze jest zdrowe, a tym, co już nie. Siłą rzeczy te wskaźniki są pewnym przybliżeniem. BMI słabo się nadaje dla sportowców, którzy mimo formalnie zbyt dużej masy są zdrowi, tylko bardzo umięśnieni, oraz kobiet w ciąży. Obwód pasa zrównuje osoby o drobnej i przysadzistej budowie, które na starcie mają inne wymiary. Najdokładniejsza jest procentowa zawartość tkanki tłuszczowej, ale jej pomiar może być zaburzony przez zjedzenie posiłku przed badaniem, czy nadmierne lub niedostateczne nawodnienie. Pomimo tych wad używanie ich na ogóle populacji ze świadomością ograniczeń dobrze się sprawdza, a wyłączając je „przypadkowe” wejście w otyłość bez negatywnych skutków zdrowotnych jest niemożliwe.

Da się „tyć z powietrza”?

Wiemy już, jak możemy ją określić – ale skąd właściwie się ona bierze? Wbrew pozorom, zazwyczaj nie bierze się „z powietrza”. Zdecydowana większość, bo aż ok. 90%, wynika z prostego nadmiaru przyswajanych kalorii względem zapotrzebowania. Brzmi prosto? W teorii tak. Dlaczego więc tak wiele osób boryka się ze zbyt wysoką wagą? Ponieważ nawet nie zauważa, że zjada (i wypija) za dużo, a przez coraz częstszy siedzący tryb życia nie zużywa tego. Nadmiar odkłada się w postaci tkanki tłuszczowej. Prosta recepta „jedz mniej” nie zawsze jest możliwa do zrealizowania – a właściwie to skuteczne wprowadzenie jej bywa trudne.

Z czego to wynika? Nie tylko stąd, że w wielu domach pokutuje przekonanie, że z talerza musi zniknąć wszystko (kto z nas nie słyszał o mitycznych dzieciach głodujących w Afryce?). Kuchnia polska jest kuchnią dość tłustą, mamy zamiłowanie do potraw smażonych, ziemniaków „ulepszanych” smakowo masłem. Nawet, gdy staramy się gotować mniej kalorycznie, dochodzą kwestie społeczne. Łatwiej zjeść więcej, gdy jest się w dobrym towarzystwie albo robi coś podczas posiłku, na przykład ogląda film. Analogicznie, najmniej jedzą ci, którzy są w takich chwilach sami i nie robią nic poza jedzeniem. Wtedy wychwycenie momentu, gdy głód jest zaspokojony, jest znacznie łatwiejsze.

Schody pojawiają się również po drugiej stronie „wagowej równoważni”: zużywania przyjętych kalorii. Wielu z nas prowadzi siedzący tryb życia, a nawet spacer do spożywczaka czy na parking nie pod domem nie spowoduje, że nagle schudniemy. O tym, jak sytuacja z brakiem ruchu jest poważna świadczą zalecenia, które niedawno się pojawiły na ten temat. Mówią one: każdy ruch jest lepszy, niż brak ruchu. Na pierwszym miejscu nie zachęcają do regularnej aktywności fizycznej, ale by była ona jakakolwiek. Tak nisko musi być zawieszona poprzeczka, by to, co na papierze, było realistyczne.

Technologia też nie pomaga. Poleganie na aplikacjach czy zegarkach sportowych także może być zawodne, bo wartości przez nie podawane są bardzo zgrubne i raczej zbyt wysokie, niż niskie. Nawet, gdy ktoś się pokusi na obliczenie PAL – wskaźnika pozwalającego ocenić zużycie kalorii w ciągu dnia na podstawie codziennej aktywności – jako ogół ludzi mamy tendencję do zawyżania go, a więc stwierdzania, że ruszamy się więcej, niż jest w rzeczywistości. Przez to uznajemy, że możemy jeść więcej.

Co z pozostałymi 10%, u których zbyt wysoka waga nie bierze się z nadmiernego jedzenia w stosunku do potrzeb? To tak zwana otyłość wtórna. Na pierwszy plan wysuwają się zaburzenia hormonalne, często przywoływane jako przyczyna „tycia z powietrza”. Mogą być to choroby tarczycy, nadnerczy, przysadki czy zaburzenia hormonów płciowych. Są to również leki, na przykład sterydy, stosowane w leczeniu padaczki, depresji, schizofrenii czy cukrzycy typu II – na szczęście nie wszystkie z nich dają taki efekt. Czasem wynika on ze zwiększonego apetytu, czasem ze zwiększonej retencji wody. Największym wyzwaniem są choroby genetyczne, które bezpośrednio lub pośrednio powodują otyłość. Należy do nich w tym choroba Pradera-Willego, gdzie człowiek nieustannie odczuwa głód (uszkodzona jest struktura mózgu pozwalająca na poczucie najedzenia się). Bycie na nie chorym to jednak nie wyrok. Większość z nich można wyrównać na tyle, by waga wróciła do prawidłowej, albo zmienić leki na takie, które nie dają takiego działania niepożądanego.

Skutki nie tylko fizyczne

Mamy więc osobę z nadwagą lub otyłością. O skutkach medycznych będzie krótko – jest ich tak wiele, że to temat bardziej na pracę doktorską, niż na artykuł. Najważniejsze to: nadciśnienie tętnicze, zawał serca, udar mózgu, insulinooporność i cukrzyca typu II, refluks, choroba uchyłkowa jelita. Co ciekawe, zwiększa również ryzyko wielu nowotworów, w tym jelita grubego, prostaty, piersi, jajnika, trzonu i szyjki macicy. Nie do pominięcia są skutki psychiczne. Dla wielu osób ze zbyt wysoką wagą jest ona powodem dyskomfortu, lęku, wycofania społecznego, nawet depresji. Oczywiście nie u wszystkich – jednak odrzucenie społeczne zwłaszcza przez dzieci i młodzież, oraz problemy z wydolnością fizyczną (a przez to odstawaniem od rówieśników) czy niemożnością podjęcia pracy w niektórych zawodach w wieku dorosłym to poważne problemy.

Skoro tak wiele osób chce zrzucić wagę, dlaczego jest to problem? Częściowo odpowiedź pojawiła się wyżej – nie doceniamy kalorii i przeceniamy spalanie. Trudno jest utrzymać deficyt kaloryczny, czyli mniejszą ilość energii dostarczanej niż spalanej. Pojawia się wtedy głód, a Polak głodny to Polak zły. Można to zminimalizować czy wręcz uniknąć przez odpowiednią kompozycję diety, tak, by pokarmy były bardziej sycące. Nie każdego jednak stać na dietetyka czy przeszukiwanie dostępnych materiałów, by skomponować odpowiedni jadłospis.

Brak czasu powoduje też większą chęć sięgania po produkty gotowe, coraz szerzej dostępne i coraz tańsze. To, co wysokokaloryczne, jest dla nas smaczne – ewolucyjna nagroda za udane polowanie czy zebranie pożywienia. W dobie sklepu na każdym rogu stała się naszym przekleństwem. To wszystko może doprowadzić do szeroko pojętych zaburzeń odżywianie, i nie jest to tylko anoreksja lub bulimia, ale – upraszając – każde traktowanie jedzenia jako zaspokojenie głodu i odrobina przyjemności. Co jednak ważne, zrzucanie odpowiedzialności na swoje geny jest błędem. W tym badaniu udowodniono, że mają one znikomy wpływ na masę ciała.

Dodatkowo nadmierna ilość tkanki tłuszczowej powoduje, że zachwianiu ulegają dla hormony odpowiadające na uczucie głodu i sytości – grelina i leptyna. Pierwszy z nich nazywany jest „hormonem głodu”, produkowany jest w żołądku na krótko przed posiłkiem, gdy chęć zjedzenia jest największa, i kilka godzin po nim. Zdarza się jednak, że jej poziom jest stale wysoki, więc mimo formalnego najedzenia się nadal odczuwa się głód. Wynika to stąd, że z mózgu nie istnieją osobne ośrodki głodu i sytości – istnieje tylko głodu, który może być hamowany lub nie. Sytuacja wydaje się beznadziejna: jak schudnąć, gdy ciągle chce się jeść? Na szczęście możliwe jest przywrócenie prawidłowego jej poziomu przez częstsze posiłki, zawierające wszystkie konieczne składniki w odpowiednich proporcjach, i unikanie „zajadania stresu”.

Leptyna to z kolei „hormon sytości”. Jej stężenie również zmienia się w ciągu doby, ale zależy też od ilości tkanki tłuszczowej – im jej jej więcej, tym tego hormonu także jest więcej. U osób otyłych dochodzi do powstania tak zwana leptynooporność, czyli stan, gdzie stale wysoki jej poziom nie powoduje poczucia najedzenia się. Bierze się to stąd, że organizm w pewnym sensie przyzwyczaja się do takiego stanu rzeczy i nie reaguje na nią. Stan ten także jest możliwy do odwrócenia, w sposób podobny, jak nadmiar greliny, dodatkową rolę odgrywa regularna aktywność fizyczna.

Składając te wszystkie czynniki w całość, wyłania się skomplikowany obraz nadwagi i otyłości. Choć każdy przypadek jest inny, to niemal żaden nie jest sytuacją beznadziejną. Daleka jestem od stwierdzenia, że potrzeba odrobiny samozaparcia i wszystko jest do zrobienia. Zmiana stylu życia, w tym diety, sposobu przyrządzania i spożywania posiłków, aktywności fizycznej i ogólnych przyzwyczajeń życiowych jest twardym orzechem do zgryzienia. Kwestie psychiczne wymagają pracy nad sobą, czasem pod opieką specjalistą. Nie jest to jednak rzecz niemożliwa, i nawet zaburzenia hormonalne, przez wielu uznawane za wyrok, przy odpowiednim leczeniu umożliwiają powrót do prawidłowej wagi. Bodaj najważniejszym elementem tego problemu jest… przyznanie przed sobą, że on istnieje, i stworzenie nawet podstawowego planu działania.

Ciałopozytywność” wkracza na scenę

Na osoby planujące się odchudzić czyha wiele przeszkód. Jedną z nich jest ruch body-positive. Brzmi paradoksalnie? Co złego może uczynić idea zakładająca, że człowiek powinien być traktowany z szacunkiem niezależnie od tego, jak wygląda? Cóż, takie założenia miała jakiś czas temu. Niedawno zmieniła dyskurs. Wprowadziła termin „fatfobii”, czyli strachu przed osobami grubymi. Znacie ludzi, którzy na widok kogoś z nadwagą krzyczą, uciekają albo odczuwają silny niepokój, jak na widok pająka, zamkniętych przestrzeni czy wysokości? Konia z rzędem temu, kto takiego kogoś wskaże. Jednak dość żartów – problem jest całkowicie realny. Używając takiego argumentu zamykają usta wielu osobom, którym zależy na tym, by nie zostać uznanym za niegrzecznych czy wręcz wykluczających. A jak dobrze wiemy, w pewnych środowiskach oznacza to wyrzucenie poza nawias i wręcz śmierć społeczną. Posiłkując się strachem oponentów, przepychają swoją narrację.

Początkowo zamysł tego ruchu był piękny: zakładał nietraktowanie gorzej niepełnosprawnych, niskich, wysokich czy ze zmianami skórnymi. Obecnie stał się parodią samego siebie. Żąda uznania „piękna w każdym rozmiarze i kształcie”, dewaluując to pojęcie. Wmawia w ten sposób, że nikt nie musi się zmieniać, bo najważniejsze jest dobre samopoczucie, a próby zwrócenia uwagi na negatywne skutki zdrowotne atakuje z całą zaciekłością. Gdy ktoś niepewny drogi, którą powinien obrać będzie miał kontakt z takimi treściami, mogą one nie tylko skutecznie odebrać mu przekonanie o konieczności powrotu do prawidłowej wagi. Bardziej radykalne odłamy atakują promujących zdrowy styl życia, który jakoby został stworzony jedynie dla zysku garstki najbogatszych, a całą resztę społeczeństwa ma wpędzać w nieustanne poczucie winy.

Zwolennicy takiego podejścia do tego elementu zdrowia krytykują samo istnienie rozróżnienia między zdrowym a z nadwagą czy otyłością. Argumentują, że wskaźniki te zostały stworzone dawno temu, na rzekomo niereprezentatywnej grupie, a poza tym one (z jakiegoś powodu głównie to kobiety) przecież są zdrowe. Fakt, że coś powstało dawno temu nie znaczy, że jest złe – tycie społeczeństwa jako ogółu nie powoduje, że więcej kilogramów magicznie zmienia się w niewpływające na ciało. Grupa badana także była reprezentatywna. Następnym zarzutem jest to, że kilkadziesiąt lat temu normy BMI zostały zmienione i pewnego dnia „miliony ludzi na świecie obudziło się grubymi”. Podobnie jak w dniu, gdy depresja została oficjalnie wpisana na listę chorób, metaforycznie rzecz ujmując tysiące ludzi obudziło się z tą chorobą – nie znaczy to przecież, że zaledwie wczoraj byli zdrowi.

Waga, czy to swoja czy czyjaś, jest tematem zawsze rozpalającym dyskusję. Między skrajnościami „wszystko jest przeciwko mnie i nic z tym nie mogę zrobić” a „wystarczy odrobina chęci i już” jest dużo miejsca. Każdy, kto chce zmierzyć się z tym problemem, powinien znaleźć najlepszy dla siebie sposób. W końcu nie chodzi o katowanie się, a możliwie komfortowy i świadomy powrót do tego elementu zdrowia. Mam nadzieję, że tekst ten odczaruje mity i pokaże, że nie jest to wyrok.

Więcej tekstów znajdziesz w hiperłączu.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej