Dobrobyt jest dziś przeszkodą do małżeństwa, czy ściślej mówiąc – dobrobyt jest przyczyną samotności wielu młodych Polaków. Tak, niewątpliwie jedną z przyczyn owego osamotnienia jest lęk przed zmianą wygodnego życia lub lęk nieosiągnięcia wygodnego życia, którego się pragnie. Papież Franciszek pisał w 2016 roku: „ludzie obawiają się samotności, pragną przestrzeni ochrony i wierności, ale jednocześnie zwiększa się strach przed uwięzieniem przez relację, która mogłaby odroczyć osiągnięcie aspiracji osobistych” [Amoris Laetitia 34]. Oczywiście, ów lęk jest tylko jedną z wielu przyczyn, często połączoną z innymi, ale w moim przekonaniu jest dziś chyba najsilniejszą, a przynajmniej najtrudniejszą do pokonania. W poniższym eseju chciałbym się przyjrzeć szerzej tej kwestii z uwzględnieniem sytuacji młodych katolików w Polsce – niektóre poniższe zagadnienia mogą być zrozumiane w pełni wyłącznie w świetle wiary.

Socjologiczny rzut oka

Spójrzmy na dzisiejszą sytuację przeciętnego młodego Polaka. Wyłania się z niego obraz osoby, która mieszkając w mieście lub przybywszy z prowincji na studia do miasta, samotnie zdobywa wyższe wykształcenie i samotnie zdobywa nieźle płatną pracę, która umożliwia jej życie pełne wygody i komfortu. Przeciętny inteligentny Polak po studiach zaczyna zarabiać na tyle dużo, iż stać go de facto na wszystkie codzienne przyjemnostki, z wyjątkiem własnego domu (i powiedzmy samochodu, który może nabyć po kilkunastu miesiącach oszczędzania). Jest to więc diametralnie inna sytuacja niż sytuacja dzisiejszych pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatków. Jeżeli nie jest osobą po ślubie (dotyczy to zatem znakomitej większości z nich), w pełni realizuje swoje pasje, posiada całkiem spory dobytek (odzież, gadżety) oraz podróżuje po świecie. Przy tym wszystkim latami pozostaje jednak osobą samotną. Nie jest osobą pozbawioną przyjaciół, bardzo często też randkuje, lecz związku trwałego lub zmierzającego do celu zwanym małżeństwem na horyzoncie najczęściej nie widzi. Obok przyjemnej (rzecz jasna w pewnych granicach, na ile to możliwe) pracy, samorozwoju i braku troski o najbardziej podstawowe potrzeby materialne, narasta znużenie, znudzenie i frustracja własnym życiem, wynikająca właśnie z osamotnienia i powiedzmy to wprost, także ze wciąż rosnącego nienasycenia sprawami materialnymi. Życie przestaje jawić się jako szansa kochania ludzi, a staje się coraz bardziej codzienną udręką. Pomimo posiadania tak wielu rzeczy, przeciętny młody człowiek (nazywano to kiedyś wprost chciwością) żyje ułudą, a nie teraźniejszością, żyje życiem, które ma mieć w przyszłości, wyrażając tym samym niezadowolenie z obecnego swojego stanu.

Dziedzictwo PRL-u

Pokolenia starsze wychowane w PRL-u zmagały się z brakiem perspektyw na „dobre życie”, a w latach dziewięćdziesiątych z rynkiem pracy „bez pracy”. Niemała część Polaków jednak „dorobiła się swego”, pewnego poziomu, całkiem wysokiego, biorąc pod uwagę miejsce, z którego startowali. Pozostając jednak w pewnych tradycyjnych wzorcach, co do zasady rozwijali również rodzicielstwo, prawie zawsze wchodząc w nie w wieku dwudziestu kilku lat. Ta granica dziś w Polsce ustabilizowała się na wieku około trzydziestu lat, lecz z roku na rok Polak raczej dogania zachód Europy, zmierzając w kierunku trzydziestu pięciu lat jako wieku posiadania pierwszego dziecka. Owe doświadczenia sprawiły, że pokolenia rodziców współczesnych młodych dorosłych wychowywały je w odpowiednim kluczu i pod pewną presją. Po pierwsze, zauważalna była (naturalnie zrozumiała) postawa: „ja nic nie miałem, więc swoim dzieciom dam wszystko”. Stąd niemała grupa zwana „młodzieżą bananową”, która posiada bogatą rodzinę, co do zasady przez ogół społeczeństwa uznawana jest za dość rozpieszczoną grupę społeczną, trwoniącą na zabawie majątek rodziców i niewiele mającą do zaoferowania tak rynkowi, jak narodowi, a przy tym pozostającą w sposób naturalny poprzez dziedziczenie na lepszych pozycjach niż ci, którzy dosłownie „flaki wypluwają” pracując i dorabiając sobie. Wydaje się, że nie wyrobiliśmy społecznie stylu wychowania na wzór amerykański, gdzie dorosłe dobrze usytuowane dzieci wygania się do pracy, aby dowiedli tego, że warto im przekazać wypracowane dziedzictwo. Drugą postawą, jaka wypływa z owego przekonania, by „przybliżyć niebo swoim dzieciom”, jest budowanie w nich przekonania, że czas studiów, jak i czas po studiach to lata, w których powinni stawiać na samorozwój, zwiedzać świat i rozwijać pasje – w skrócie, by nie wchodzili szybko w związek małżeński, gdyż, gdy pojawią się dzieci, nie będą mieli już na to czasu. Często mówią wtedy: „były kiedyś inne czasy, dziś tak szybko bym w małżeństwo nie wchodził…”. Takie zdania mocno wpływają na umysły młodych ludzi. Mocniej, niż sami rodzice myślą.

Presja znaczy nerwica

Młody człowiek w Polsce otacza się popkulturą, zwłaszcza za pomocą mediów społecznościowych, gdzie, jak mu się wydaje na pierwszy rzut oka, wszyscy dookoła: i znajomi, i „ci fajni ludzie z internetu” żyją na wysokim poziomie dobrobytu, i zdaje się, że bogactwo jest tak powszechne, jak łatwe. Do tego dochodzi oddziaływanie ze strony rodziców, którzy się swego dorobili (pal licho, że nie przez pięć, a trzydzieści pięć lat). Przeciętny młody Polak żyje pod gigantyczną presją bycia człowiekiem zamożnym, co nazywane jest „życiowym sukcesem”. O ile jeszcze lata studiów najczęściej poświęca na zabawę, o tyle pierwsze lata poważnego zawodowego życia są narastającą frustracją z braku możliwości zmiany swojego bytu z dnia na dzień na taki, który sobie wymarzył. Powiedzmy sobie jasno, jako naród wciąż będący na dorobku: nie ma możliwości, by większość młodych Polaków z dnia na dzień mogła osiągnąć poziom życia wyższy niż swoich rodziców, ba, do poziomu swoich rodziców w większości nie jesteśmy w stanie ot tak dojść. Ów lęk przed ubóstwem (który obok lęku przed samotnością jest największym lękiem młodego Polaka i, co zresztą w tym eseju próbuję wykazać, często się ze sobą łączy) nie jest lękiem przed skrajnym ubóstwem („co włożę do garnka…”); jest lękiem przed utratą poziomu życia, na którym się żyło na studiach. Wejście w związek małżeński, założenie rodziny może skutkować obniżeniem tej „jakości życia”. To wszystko jest również udziałem młodych katolików, na których i kultura, i rodzina, i społeczeństwo oddziałują bardzo silnie.

To kiedy ślub?

Stąd pojawia się na pierwszy rzut oka rozsądny pomysł, aby przesunąć granicę wejścia w związek małżeński na wiek, w którym zarówno przyszły mąż, jak i przyszła żona dorobią się pewnego poziomu materialnego, który umożliwi im wejście w związek małżeński (o którym słyszy się niekiedy, iż jest „ogromną zmianą formy życia, która pociąga za sobą takie konsekwencje, iż nie można od młodego człowieka wymagać, aby podejmował to ryzyko w sposób łatwy i szybki”), umożliwi im wejście „bez szkód” dla własnego czasu i komfortu materialnego. Efekt jest taki, że wiek wzięcia ślubu się coraz mocniej przesuwa i będzie przesuwał się coraz dalej. Jeżeli uznamy, że dzisiejszy trzydziestolatek posiada już pewną ustabilizowaną sytuację (w miarę dobrą pracę, powiedzmy jakiś samochód, perspektywa mieszkania, kredytu, itd.), to dzisiejszy dwudziestolatek osiągnie taki poziom w wieku trzydziestu pięciu, a może i czterdziestu lat. Socjologicznie trzeba powiedzieć, że owa mentalność będzie dla polskiej demografii po prostu zabójcza. Będzie to błędne koło. Im bardziej będziemy wymagali pewnego poziomu materialnego, jako startu do wejścia w małżeństwo, to przy wciąż rosnących cenach życia, wiek ten będzie przesuwał się coraz wyżej, czyniąc z tego wszystkiego pewną absurdalną sytuację. Zresztą, ta ułuda dobicia do pewnego poziomu zaczyna się wymykać z rąk młodego Polaka i Polki. Żyjąc takim przeświadczeniem, nie tylko z biegiem lat zauważamy, że osiągnięcie tego poziomu jest trudniejsze i wolniejsze, ale nadto po latach wygodnego życia singla, ów poziom „wystarczający do wejścia w małżeństwo” również się zmienia, zwiększa, myślimy sobie z roku na rok, iż potrzeba jeszcze tego i tamtego, sami zastawiamy na siebie tę pułapkę. I pojawia się wtedy pułapka trzydziestolatka, „ostatnia szansa” – zamążpójście za osobę majętną jest ostatnią możliwością szybkiego skoku w dobrobycie. Właśnie wtedy, kiedy powinien człowiek puścić tą ułudę, może się zamknąć jeszcze mocniej…

Nienasycona kobieta

W opinii większości polskich mężczyzn młoda Polka jawi się jako nienasycona materialnie, jako osoba zachłanna, wciąż pragnąca posiadać więcej butów, ciuchów i luksusu. Niektóre młode kobiety w ogóle się z tym nie kryją i opisują siebie na portalach randkowych jako księżniczki, czyli te, które kochają luksus i szukają mężczyzny, który im to zapewni (obrażając przy tym pozostałych – „nie jesteś tak bogaty?, znaczy się, że jesteś biedny, niezaradny, głupi…”). Oczywiście wiele wykształconych kobiet pada również ofiarą romantycznej literatury, która co do zasady dotyczy sfer wyższych. Wykształcona Polka zdobywając w wielkim mieście dobrą pracę, zaczyna nabywać różne dobra materialne w ekspresowym tempie, zaczyna zwiedzać świat. Wiele z nich praktycznie nie oszczędza, gdyż żyje przeświadczeniem, że od tego jest przyszły mąż, przez to obracają się one często wśród bogatszych, niż same są w rzeczywistości (mężczyźni żyjący na podobnym poziomie nie wydają tyle pieniędzy). Wciąż więc czekają na swojego bogatego księcia. Znana jest wywiedziona z teorii ewolucji zasada hipergamii, czyli, że kobieta zawsze szuka mężczyzny, który podniesie jej status społeczny i materialny, co samo w sobie jest, można powiedzieć, w pewien sposób zrozumiałe, a jednak dzisiejszy świat doprowadził tę sytuację do absurdu (zaniecham tu pytania o zasadność owej teorii). Liczba samotnych kobiet jest tak szybko rosnąca, że za posiadający wyższy status społeczny w najbliższym czasie będzie uchodzić kobieta, która będzie po prostu zamężna! (co jest pewnym odwróceniem dramatu błędnej emancypacji kobiet na fali co nowszych hipotez feministycznych). Przyszłe pokolenia kobiet nie wytrzymają takiej „głupiej” samotności i zaczną odwracać te trendy. Dobrze zarabiająca Polka, której naprawdę nic nie brakuje, zaczyna zatem spoglądać w stronę mężczyzn będących naprawdę bardzo bogatymi, zostawiając tych, którzy jeszcze dwie dekady temu uchodziliby za „bardzo dobre partie”. Najbardziej racjonalnym wytłumaczeniem jest tu rzekoma kobieca potrzeba bezpieczeństwa egzystencjalnego, tyle że w sytuacji owego nienasycenia materialnego, wciąż rosnącego, przy jednoczesnym posiadaniu już wygodnego życia (naprawdę, w mieście będąc singlem z pracą, ma się dostęp do wszystkiego), ten argument stracił sens. Owe bezpieczeństwo nie jawi się jako stabilizacja życiowa, a jest raczej pragnienie luksusów. Badania psychologów wskazują, że po latach małżeństwa dla kobiet (zwłaszcza będących matkami), to utożsamianie bezpieczeństwa z finansami zanika. Bezpieczeństwo egzystencjalne jest związane przede wszystkim ze stałą i wierną obecnością troskliwego mężczyzny, lecz młoda Polka, mając dwadzieścia kilka lat, często nie zdaje sobie z tego sprawy. Żyje więc perspektywą posiadania coraz więcej dóbr, wychodząc z założenia, że nie ma jeszcze poziomu, z którego byłaby zadowolona lub uważa, że niechybnie go straci, jeśli nie wyjdzie za kogoś odpowiednio bogatszego. Stąd postawa: „jeśli dużo posiadam, to wejdę w małżeństwo, tylko jeśli będę posiadała jeszcze więcej” (biorąc pod uwagę akapit wyżej, powstaje paradoks, gdyż postawa: „wejdę w związek małżeński, gdy wypracuję odpowiedni poziom materialny”, zmienia się, gdy powoli się do tego poziomu się dochodzi w postawę: „wejdę w małżeństwo, tylko jeśli uczyni mnie bogatszą”. Zasadnym jest zadać pytanie: po co wypracowywać sobie pewien poziom, jeśli niczemu nie służy, nie służy wejściu w małżeństwo, jedynie zwiększa chciwość?). I tak oto rośnie osamotnienie i frustracja młodych kobiet, w tym katoliczek, które mimo wszystko szukają także mężczyzny wierzącego, żyjącego nauką Kościoła. Znajdują takich we wspólnotach katolickich (może nie w jakiejś wielkiej liczbie i tam zresztą można się naciąć i zawieść się na kimś, kto deklaruje wiarę, wcale nią jednak nie kierując się w relacjach z kobietami), to jednak uznają ich za mało zaradnych (czytaj – nie za bogatych). W środowisku zamożnych zaś, często jak słyszę z ich ust – nie znajdują zbyt wielu wierzących, tudzież dojrzałych. Pojawia się wtedy najczęstszy zarzut wobec młodych polskich mężczyzn – nieodpowiedzialność. Młode katoliczki strasznie cierpią i choć ich cierpienie jest związane po części z przyczyn od nich niezależnych, to część z nich wypływa z ich własnego nieuporządkowania w sercu, także pod kątem przywiązania do dobrobytu.

Polscy mężczyźni są nieodpowiedzialni?

Zarzut nieodpowiedzialności jest moim zdaniem słuszny, lecz wymaga pewnego dopowiedzenia. Ów młody Polak jako wieczny chłopiec, który się tylko bawi i ucieka od małżeństwa, owszem zdarza się dość powszechnie, ale raczej na studiach i nie w środowiskach katolickich. Owa nieodpowiedzialność w ustach młodych kobiet rzadko kiedy wiąże się z prawdziwą odpowiedzialnością. Wiąże się właśnie z brakiem owego dobrobytu, który nazywają życiową zaradnością (a którego poziomu ich serc nie da się z przyczyn obiektywnych zdobyć z dnia na dzień!). Mężczyźni żyjący na swoich zasadach nazywani są nieodpowiedzialni, bo wydają się nie pasować do tego świata. Jeśli taka postawa w kontrze do konsumpcjonizmu nie jest maską dla próżniactwa, zasługuje na docenienie i chyba najmocniej obnaża zniewolenie materializmem części kobiet (i z tego powodu tacy mężczyźni nie są lubiani). Odpowiedzialność to cnota polegająca na mierzeniu się z wyzwaniami życiowymi, odpowiadaniu na nie. Nie oznacza to zawsze sukcesu, nie oznacza też bezmyślnej, mylonej z odwagą, brawury. Młodzi meżczyzni, na których jest nałożona presja w tej materii, również zaczynają błędnie definiować odpowiedzialność. Bojąc się niesprostaniu wymogom świata i przyszłej żony, za odpowiedzialne uważają… ucieczkę od wyzwań. Przeciwnie, powiedzmy to jasno – odpowiedzialny mężczyzna to nie ten, który ucieka, a ten który „bierze na klatę” wyzwania życia, także te materialne. Męskie dojrzałe serce to nie zewnętrzne bogactwo, a szlachetność, stałość, wierność i opanowanie. Dlaczego nikt młodym katoliczkom nie mówi o tym, że to takie serca zdolne są do bycia dobrym mężem i ojcem? (zresztą niestety zniewolenie przywiązaniem do materialnych dóbr jest bardzo często nieuświadomione wśród katolików). Nie potrzeba do szczęśliwego, a zatem sensownego życia, willi i corocznych wyjazdów do kurortów w Dubaju. Dzisiejsi mężczyźni są nieodpowiedzialni także dlatego, gdyż nie są wolni, a wolność jest pewną istotą męskości. Nie są wolni od presji społecznej. Boją się żyć „po swojemu”. Mężczyzna, który dojrzał do małżeństwa, do założenia rodziny powinien w pewien sposób uformować swoje cnoty (istnieje pewien poziom fundamentalny), to jednak najbardziej rozwija się wtedy, gdy ma się o kogo troszczyć, to jest wziąć za kogoś odpowiedzialność. I tak zamyka się piekielny krąg samotności. Samotność mężczyzny czyni z niego leniwego próżniaka, co rodzi frustrację kobiet, które nie mogą znaleźć kogoś, komu mogłyby zaufać. Młody samotny mężczyzna zaczyna popadać w nihilizm, a jego istotą staje się bezczynność. Kobiety zaś wpadają w aktywizm, więcej pracują i więcej podróżują po świecie, bo właśnie podróże są najszybszym i najmocniejszym sposobem na załatanie rany osamotnienia. Ileż młodych kobiet, które pragnąc wyrwać się z osamotnienia wpada na dziwaczny pomysł wyjazdu za granicę na wiele miesięcy czy lat… To jest dramat młodych dorosłych w Polsce.

Zmarnowana dekada lat dwudziestych

Starsze pokolenia nie są w stanie pojąć, nie doświadczywszy tego, że dwudziestolatek bez małżonka i rodziny, który się poświęca studiom, pasjom, pracy i samorozwojowi, kończy po trzydziestych urodzinach ze stwierdzeniem na ustach: dekada lat dwudziestych w większości została zmarnowana. Studia, zwłaszcza dla mężczyzn, to beztroska i zabawa. Zaraz po nich przy dobrej pracy ludzie sobie odbijają biedniejsze dzieciństwo w pasjach i konsumpcjonizmie zakupowym, „bo ich stać” i dopiero wkraczając w wiek lat trzydziestych, dochodzą do wniosku, że ich życie jest puste i nieco bez sensu. I tu nagle, jak z kapelusza, wyskakuje rodzic, który utwierdza go w takim stylu życia (rodzic, zwłaszcza matka próbuje uchwycić, błędnie, praktyczną stronę życia, sądząc i chcąc przy tym jak najlepiej dla swego dziecka, że „bogactwo tak ułatwi życie…”), a przecież zgodnie z badaniami CBOS z 2020 roku to rodzicielstwo jest największym źródłem szczęścia i spełnienia w życiu Polaków, wyprzedzając pasje i pracę o lata świetlne! Tych wszystkich problemów pozbawieni są ci, którzy żenią się szybko, na studiach lub tuż po, a zwłaszcza ci, którzy zostają rodzicami przed trzydziestką. Do tego ta zmarnowana dekada lat dwudziestych tworzy dorosłego człowieka, który ma przyjemne singielskie życie, rośnie w swoim egoizmie, w swych przyzwyczajeniach i swoich wymaganiach. Młodsi małżonkowie są wolni od tej ułudy, gdyż nawet kierując się jakąś wyśnioną wizją dobrobytu, nie mieli okazji doświadczyć wygodnego życia singla, którego na większość rzeczy było stać, toteż i pragnienia ich co do rodziny są o wiele bardziej realistyczne. Poza tym przez presję społeczną taki samotny dorosły nabawia się wielu nerwic i wchodząc w związek małżeński po trzydziestce, bywa często poraniony, sfrustrowany, znużony i znudzony życiem. Lata samotności sprawiły, iż nie umie łatwo dostrzec potrzeb drugiej osoby, swoje dorosłe zawodowe życie przeżywał wszak sam, troszczył się właściwie tylko o siebie. To nie są rzeczy, które zmieniają się z dnia na dzień – i to jest trzeci skutek zmarnowanej dekady lat dwudziestych: nieumiejętność wyzwolenia się z tych okowów i murów, którymi się obudowało własne serce, a które nazywa się całkowicie mylnie – zdrowym rozsądkiem i realnym, praktycznym życiem. Tak na dobrą sprawę – jeśli rodzina i małżeństwo zgodnie ze statystykami są największym marzeniem większości młodych Polaków – czemu tracić dekadę dorosłego, zawodowego życia na byciu singlem? Coś tu nie gra…

Święty Józefie – wybacz tę hipokryzję

Zaangażowany młody katolik w Polsce przyjmuje nauczanie o rodzinie, o małżeństwie, o wychowaniu dzieci, także nauczanie o patriotyzmie i poświęceniu się dla drugiego, dla Ojczyzny, dla Kościoła i jest szczerze to wszystko wypełnić, jednakże, jeśli zapyta się swojego serca, czy aby na pewno tak jest, okazuje się w wielu przypadkach, iż jest to warunkowe: „tak, będę miał dzieci, tak, będą angażował się na rzecz drugiego, tak – jeśli będę bogaty, a moje zapotrzebowania będą zaspokojone” (zapotrzebowania, które wciąż rosną…). Niektórzy wierzący wyłapują ten paradoks, lecz zaraz stawiają w ich mniemaniu pancerną tarczę: „ale dlaczego to ja mam odpuścić, ja mam się zmienić, a inni? – inni robią to samo…”. Jednym z najbardziej popularnych patronów, do którego młodzi katolicy modlą się o dobrego małżonka, jest święty Józef. Często słyszę z ust katoliczek: „Panie, daj mi męża na wzór świętego Józefa”. A jaki jest święty Józef? Czy jest on bogatym człowiekiem sukcesu i eleganckim dżentelmenem, czy raczej człowiekiem pracy, którego siłą jako Oblubieńca bynajmniej nie jest spryt, a cnota czystości jako samopanowania nad sobą? Modlitwy kierują nas ku litanii do św. Józefa, zresztą jednej z kilku oficjalnych litanii Kościoła katolickiego. I słyszę często z ust kobiet, powołujących się na ową orację: „właśnie tak, daj Panie mężczyznę roztropnego, mężnego, czystego jak lilię, wiernego i pracowitego”. A modlimy się również tak: „Miłośniku ubóstwa – módl się za nami”… „Jak to? Ubóstwa? O, tego to nie… to bez tego, daj świętego Józefa bez tego”. Jak to bez tego? To pragniesz męża na wzór świętego Józefa, czy też próbujesz obrzucić Go pragnieniami własnego serca, oskarżając go o to, że jednak w pewnych sprawach to takim „fajnym facetem” nie był? Zaczyna się potworne racjonalizowanie tego wezwania (choć słyszałem o takich katoliczkach, które proszą usilnie tego świętego o dobrego męża, świadomie pomijając to wezwanie, co jest jakąś formą obrazy wobec Oblubieńca Maryi!), że to chodzi o ubóstwo w sercu, a nie materialne, itd. A jednak trudno temu przyznać rację! Oczywiście, w tym wszystkim nie chodzi tu o to, by kobieta szukała biedaka. Mężczyzna musi pracować i jakoś radzić sobie w życiu, by był zdolny do założenia rodziny. Chodzi o serce, o priorytety, o hierarchię celów, a przede wszystkim o modlitwę wolną od obłudy!

Ustal swoje życiowe cele

Młody człowiek myśli często, że kieruje się pragnieniem założenia rodziny, a jednak, jak przyjdzie co do czego, okazuje się, że ten cel jest bardzo odległy. Nie chodzi tu o bycie desperatem, gdyż słusznie pisał papież Franciszek o sakramencie małżeństwa, iż „ze względu na powagę tego publicznego zobowiązania w miłości, nie może to być decyzja pochopna, ale z tego samego powodu nie może być też odraczana na czas nieokreślony” [Amoris laetitia 132]. Wielu młodych katolików podobnych jest do dziecka, które krzyczy do mamy, by przyniosła mu coś do picia, a gdy mama odpowiada, że może spokojnie sam udać się do kuchni i wziąć sobie wodę, to rezygnuje, bo mu się nie chce wstać i pójść, czyli de facto wcale aż tak bardzo pić mu się nie chciało. I tak jest chyba z założeniem rodziny. Wielu młodych katolików pragnących założyć rodzinę, w rzeczywistości nie stawia owego celu w centrum, lecz buduje go na innych celach. Okazuje się, że to małżeństwo i rodzina są naprawdę daleko i że to narzekanie na samotność jest pełne hipokryzji! Mało tego, okazuje się, że wyzwolenie się z tych kajdan, które w swym sercu sami na siebie nałożyliśmy (tak jak pisałem wyżej) jest bardzo trudne. Nam tak jest trudno wyzwolić się z ułudy wyśnionego życia, że bardzo przez to cierpimy, ale łaska Boża i dojrzałość wolnej woli pozwala nam przekraczać siebie samego.

Prawda cię wyzwoli

Prawda czyni nas wolnymi [por. J 8, 32]. Musimy jako dorośli młodzi ludzie, uporządkować cele w swoim życiu, spojrzeć w swoje serce, w swe pragnienia i żyć własnym życiem tu i teraz, a nie wyśnioną wizją. Nie chodzi o porzucenie marzeń, lecz o zejście na ziemię, zgodnie z Tajemnicą Wcielenia. Większość Polaków weźmie kredyt hipoteczny, nie będzie miała wili i corocznych wakacji zagranicą i nic nie musi na tym utracić, bo te owe zbytki po wielu latach okazują się nieistotne w perspektywie posiadania kochanej i kochającej rodziny! W sprawach bożych, takich jak sakramentalne małżeństwo, nie ma kompromisów. Jeśli człowiek z łaską Bożą nie zechce przekroczyć swojej doczesnej małostkowości, niewiele z tego wyjdzie. W trakcie wejścia we własne serce może się okazać, że wielu młodych przyzna wreszcie przed sobą, że jeśli chodzi o założenie rodziny, to jeszcze nie czas, gdyż kompletnie nie są na to gotowi, a być może niektórzy stwierdzą uczciwie: „ba – nie chcę tego wcale”. I dobrze, ale wtedy nie należy zawracać głowy Panu Bogu i jego świętym zanosząc nieszczere modlitwy i prosząc o małżeństwo, żyjąc tak, jakbyśmy wprost temu przeczyli! A może odwrotnie – po wejrzeniu w serce i przyznaniu się przed sobą, jak wielki bałagan posiadamy w sprawach materialnych, jak bardzo jesteśmy zniewoleni presją posiadania, będziemy zanosić coraz usilniejsze modlitwy o małżonka, mając nadzieję, że modlitwa, łaska Boża będzie nas wyzwalać z tej niewoli.

Ku wolności wyswobodził nas Chrystus

Chrystus rzekł: „nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść?, co będziemy pić?, czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy” [Mt 6, 31-34]. Panie, któż z nas ma taką wiarę, taką wewnętrzną wolność? Wielu powie: „to takie cukierkowe, katolickie gadanie księży, którzy nie rozumieją twardego życia ludzi świeckich…”. Nasza wiara w Opatrzność Bożą, sądzę, w większości jest rzeczywista, lecz słaba i wątła. Panicznie boimy się wypuścić z rąk, nie tyle może nasze życie materialne, ile dobrobyt przyszłego małżeństwa i rodziny. Tego boimy się powierzyć Bogu. Święty Paweł pisał: „umiem cierpieć biedę, umiem i obfitować. Do wszystkich w ogóle warunków jestem zaprawiony: i być sytym, i głód cierpieć, obfitować i doznawać niedostatku. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” [Flp 4, 12-13]. Powiedzmy sobie szczerze – jak bardzo nam brakuje takiej wolności w sprawach materialnych! Katolicyzm poprzez życie sakramentalne kształtuje w nas taką postawę, ale musimy chcieć być wolnymi! To nie jest żadna zachęta do biedy, lecz zawierzenia Bogu. Usłyszałem jakiś czas temu, iż w Piśmie Świętym jest tylko jedna zasada, w jaki sposób szukać małżonka (ja się z tym nie zgadzam akurat, uważam, że jest ich więcej, ale ta jest szczególnie istotna w kontekście omawianego tematu): weź za małżonka osobę, z którą możesz pójść na wojnę i przetrwać ją. Nie mieszczą się tu księżniczki szukające luksusów, ani chłoptasie uciekający od małżeństwa, czekając na dorobienie się komfortu i stabilnego domu, czyli odpowiedniego poziomu akceptowanego przez instagramową presję, do którego ewangelicznie można wtedy rzec: „głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?” [Łk 12, 20]. Wydaje się, że zwłaszcza w kontekście kobiecego pragnienia bezpieczeństwa egzystencjalnego, dojrzałym mężczyzną nie jest bogaty gość, ale facet, który nie boi się biedy. Przecież ciężka choroba małżonka lub dziecka, upadek finansowy wynikający z utraty pracy z dnia na dzień, a nawet wojna na wschodniej granicy w ostatnim czasie, to nie są wydarzenia, które mogą się nie zdarzyć. Czemu szukając małżonka, młodzi polscy katolicy szukają przede wszystkim materialnego komfortu? Dlaczego są tacy ślepi, nie zauważając drugiego człowieka wokół siebie? Usłyszałem kiedyś z ust znajomej: „gdyby Bóg nie przewidział dla mnie luksusu, to nie włożyłby w moje serce umiłowania go” – jest to chyba pewne niezawinione bluźnierstwo…

Wspólna droga małżonków

Młody Polak – sporo zarabia, realizuje swoje ego, jest osamotniony i nie potrafi się z tego wyzwolić. Papież Franciszek w piękny sposób poucza: „nowym małżonkom trzeba przedstawiać to od samego początku z realistyczną jasnością, aby uświadomili sobie fakt, że «dopiero zaczynają». Wzajemne wypowiedzenie «tak» jest początkiem wspólnej drogi, której cel może przewyższać to, co mogą narzucać okoliczności i mogące pojawić się przeszkody. Otrzymane błogosławieństwo jest łaską i impulsem na tej stale otwartej drodze. Często pomaga, kiedy obydwoje usiądą, by porozmawiać i wypracować swój konkretny plan w jego celach, narzędziach i szczegółach” [Amoris laetitia 218]. Zdolnym do małżeństwa nie są święci w rozumieniu bez wad (niektórzy jeszcze czekają na małżonka „niepokalanie poczętego”). Oczywiście, pewien fundament dojrzałości jest potrzebny, by wejść w małżeństwo. Trzeba pewne wady i grzechy przepracować, choć rośnie, myślę, świadomość, że małżeństwo jest również dobrą (może najlepszą, bo wspólną) drogą wygładzania tych chropowatości, zwłaszcza egoizmu, który nie wytrzymuje rodzicielstwa. To jednak wydaje mi się, że to wszystko szerokim łukiem omija sprawy dobrobytu. Tu nie ma wspólnej drogi, tu ma być wysoki poziom, w który chcemy wejść. I tak, słyszy się, że mąż na start powinien mieć dobrze płatną pracę, ładny samochód, może nawet dom… Przecież to absurd. Tak w większości przypadków nie będzie. Wiele katoliczek przyznaje temu rację, dodając jednak gwiazdkę: „poza mną, ja jestem wyjątkiem, czekam na swojego księcia, wszak, zgodnie z reklamą, «jestem tego warta», a Bóg «przygotował dla mnie wielkie rzeczy», przecież mnie kocha”. Jakie pokolenia zostały w Polsce wychowane? Pokolenia słabych psychicznie osób, nieumiejących przekraczać siebie z miłości do drugiej osoby. A przecież jeśli sparujemy przeciętną młodą parę mieszkającą w dużym mieście, ich wspólny dobrobyt zagwarantowałby im na początku brak utraty standardu życia. O wiele łatwiej wypracowywać dobrobyt wspólnie niż samemu. Nie ma jednak startu, nie ma wspólnej drogi, bardzo często w mentalności młodych majątek powinien być zapewniony już i kropka. Historia kopciuszka zdarza się kopciuszkom… A która kobieta jest dziś kopciuszkiem? Często dziś nawet zarabia więcej niż mężczyźni, wszak miasta mają wysoki czynnik feminizacji, a wieś pozbawiona jest młodych kobiet (rośnie tam zjawisko młodych alkoholików zapijających samotność). Liberalne spoleczeństwo nie dostrzega tych dramatów, nie mówi o nich, ponieważ prawo do kreowania własnego życia zgodnie z własnymi pragnieniami jest niepodważalnym dogmatem, jest absolutne. Ze względu na nie można dokonać zniszczenia polskiego narodu, a zwłaszcza ich najmłodszych pokoleń. Nikt tego prawa zresztą Polakom dziś nie zabiera i nie zabierze, ale mówmy jak wygląda rzeczywistość, nie lukrujmy jej, gdyż to pozwala nawracać własne serce. Zmiana własnej hierarchii celów nie może być zatem kosmetyczna. Tu nie ma kompromisów, równorzędnych kwestii. Małżeństwo i rodzina – sakrament jako Boża rzeczywistość, domaga się wejścia całym sobą z wiarą, nadzieją i miłością, a nie z gwiazdkami, zastrzeżeniami i obwarowaniem się wyjściami ewakuacyjnymi, które umożliwią szybkie wymiksowanie się (ba, to właśnie młode kobiety dziś postulują intercyzy i osobne konta bankowe). Z doczesnego punktu widzenia możemy powiedzieć: praktyczne, roztropne i sprytne, ale w świetle wiary to po prostu brak wiary, to brak autentycznej wolnej decyzji i niezrozumienie istoty tego sakramentu.

Zalęknione duszpasterstwo

Kościelne duszpasterstwo, choć jest pewną osłoną młodych Polaków, gdyż wciąż można usłyszeć krytykę materializmu i konsumpcjonizmu, to jednak w ostatnich latach przygasa; księża boją się o tym mówić, a młodzi ludzie nie chcą o tym słyszeć. „Bóg tak, ale dobrobyt i sukces też”. Nie chodzi o to, że bogaci są źli (chociaż „łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” [Mt 19, 24]) albo, że rozwój jest zły. Nie, ale osoby, które tego bronią, nie ustawiają Boga i małżeństwa w centrum, lecz to równoważą. O prawie do odpoczynku najgłośniej mówią ci, którzy najwięcej odpoczywają. O prawie do sukcesu zawodowego w świetle wiary, najgłośniej mówią ci, którzy spychają sprawy Boże na dalszy plan. Kościół musi dziś iść w kontrze do świata, głosić pochwałę rodziny i małżeństwa, ganić ułudy bogactwa (przypomnieć naukę o grzechu chciwości). Nie należy oferować młodym bata, lecz chrześcijańskie wyzwolenie, łaskę Bożą, ukazywać sensowne życie, które czyni człowieka szczęśliwym. Jeśli Kościół ucieknie przed tą rzeczywistoscią, liczba rozwodników, choć już dziś jest wysoka, jeszcze wzrośnie, liczba samotników wzrośnie i liczba katolików obłudnie się modlących wzrośnie, a wtedy „kamienie wołać będą” [por. Łk 19, 40]. Ci młodzi ludzie są sfrustrowani także dlatego, że nikt im nie wyjaśnia przyczyn ich samotności, wewnętrznych problemów, nie pokazuje jak być w rozumieniu Chrystusowym człowiekiem wolnym, prawdziwie wolnym. Generalizując (wszystko wszak zależy od indywidualnych okoliczności), wielu katolików powinno usłyszeć prawdę o swoim sercu: „ty w rzeczywistości nie chcesz rodziny, nie chcesz się dziś ożenić/wyjść za mąż, ty karmisz się pracą, ułudą bogactwa, szukasz nie przyszłej matki, czy ojca, a chłopca/dziewczynkę do fajnego spędzania czasu”. Takie słowa wyzwalają. Znam kilka osób, które słysząc słowa veritas o swoim sercu, szybko wyszło z samotności. Potrzeba cnoty męstwa, by głosić prawdę o wolności Chrystusowej i łasce sakramentu małżeństwa. Jest to trochę „wołanie na pustyni” [por. Mt 3, 1-3], pustyni naszych serc, gdyż przekraczanie siebie w tym konkretnym miejscu (w przywiązaniu do rzeczy materialnych), jest potwornie trudne. To zmaganie z samym sobą przybiera formę walki z Bogiem, niczym walka Boga z Jakubem, ale Bóg kocha modlitwę walki, wyzwala nas dzięki niej. On nie odbiera nam szczęścia, On nam je daje. Jeśli drogi katoliku lub droga katoliczko masz w sobie mimo wszystko niezgodę na takie potraktowanie kwestii materialnych w kontekście samotności i założenia rodziny, które w tym eseju prezentuję (możliwe, że ze względu na chęć wyakcentowania tego problemu miejscami zbyt surowo), zadaj sobie pytanie: czy wierzysz w to, że Bóg prowadzi Cię do wolności i szczęścia, że to On Cię prowadzi i powierzasz mu swoje życie (także finanse), czy też boisz się, że chce ci coś zabrać, chce ci coś odebrać, skazać na nędzę doczesną, której tak się boisz? To jest kwestia wiary Bogu, dlatego to nie jest sprawa podlegająca kompromisom. Możliwe, że w tym miejscu esej zakłada u Czytelnika silną wiarę, ale z punktu chrześcijańskiego nie ma sensu proponować życia „niższego”. Miłosierdzie Boże, nieskończone dla ludzkiej słabości, nie może jednym podać nierozcieńczoną łaskę, a innym, jakby rozwodnioną. Taka Ewangelia jest bez sensu, wcale nie motywuje w sposób delikatny ku dobru, a raczej uśmierza sumienia, zaślepia młodego człowieka i utwierdza go, że Bóg to w sumie nic wielkiego od niego nie chce, a jedynie „klepie go po ramieniu”.

Przeciw światu, lecz w świecie

Tak, Kościół głosząc pochwałę małżeństwa, jest znakiem sprzeciwu wobec tego świata, ale działa w tym świecie. Może pojawić się u niektórych sekciarska pokusa stworzenia własnej bańki obok świata, tak jak choćby u amiszy, w której stworzy się wspólnotę wolną od tych materialnych pokus. Nie jest to myślenie katolickie. Katolicy wezwani są do pójścia w ten świat z Ewangelią, ale są jednocześnie ludźmi; słabymi i zranionymi, którzy zaufali Bożej Opatrzności. Nasze życie przebiega na styku wolnej woli, współpracy z łaską Bożą, i pewnego zdeterminowania przez kulturę i społeczeństwo. Bynajmniej nie powinniśmy ani od tego świata uciekać, ani uważać, że go pojedynczo zbawimy. Niniejszy tekst nie jest w żadnym miejscu fatalistyczny, lecz głęboko realistyczny. Boże miłosierdzie jest niezgłębione, a łaska umacnia wszystko „co jest”, takich, jacy jesteśmy; bez względu na to, jak bardzo jesteśmy zniewoleni tym konsumpcjonizmem, Boża Prawda zaprasza nas ku Miłości. Tak, na tym świecie podlegamy pożądliwości ciała, pożądliwości oczu i pysze tego żywota [1 J 2, 12]. Nie usuniemy ze swego serca całkowicie pragnień wygodnego życia, atrakcyjnego i urodziwego małżonka, braku nudy. Niniejszy esej nie jest pałką do bicia, lecz efektem obserwacji rzeczywistości, chęci poznania prawdy, rozmowy z wieloma młodymi ludźmi, a także owocem osobistych zmagań autora przy doświadczeniu wyzwalającej prawdy podawanej sercu bez żadnych leków łagodzących skutki. Możemy zatem wygładzać to wszystko z pomocą Bożą na tyle, by w momencie podejmowania kluczowej decyzji czynić to jako człowiek wolny na miarę Obrazu Stwórcy. Ostateczne wyzwolenie otrzymamy jednak „po tamtej stronie Nieba”. W sposób szybki może „nawrócić” młodego Polaka i młodą Polkę tylko skrajne ubóstwo lub wojna, co mam nadzieję, nie spotka naszego narodu.

O nowy model rozwoju człowieka

W tym gnaniu za rozwojem istnieje pewna prawda o ludzkiej naturze – człowiek pragnie iść w górę. Pytanie, jakie kryteria owej góry przyjmie. Przykładowo, jeśli kobieta szuka kogoś lepszego, niech szuka w sposób dosłowny lepszego (a więc szlachetniejszego), bardziej wierzącego i pracowitego, a przede wszystkim mądrego (mądrość jest dziś tak potrzebna ojcom, aby mogli uchronić swe pociechy przed kłamstwem tego świata, towarzysząc im wśród wertepów tego świata, a nie chowając je w klatce). Mężczyzna zaś powinien „żyć po swojemu”, być niezależny. I tu warto wspomnieć, że presja społeczna, którą kobieta odczuwa silniej, to przekonanie, że życie realne i praktyczne musi odbywać się w jakiejś mierze zgodnie z zasadami tego świata, może uchronić mężczyznę od lenistwa i próżniactwa, od ucieczki przed własnym życiem na rzecz życia wyśnioną ideą. Nie o to przecież chodzi. Małżeństwo i rodzina jest tak głęboko „doczesną” sprawą, że wszelkie „dziwaki”, których panie tak bardzo się lękają, nie podejmują go. Pojawiają się czasem katolickie głosy: „kobiety lękają się ubóstwa, ale jeśli spotkają pełnokrwistego mężczyznę, czystego, odważnego, o szlachetnym sercu, z porywającymi pasjami – za takim w stanie są pójść, porzucić swoje ułudy i małostkowość, zaufać i powierzyć swe serce”. Nie wiem, ilu takich mężczyzn chodzi po tym świecie. Przekornie powiem, iż mniej niż płeć brzydka twierdzi, a więcej niż płeć piękna mówi. To jednak, choć zasadniczo zgadzam się z tym stwierdzeniem, sądzę, że dziś zniewolenie materią sięgnęło pewnej masy krytycznej, i nie każda kobieta i nie zawsze zaufa takiemu mężczyźnie. Mimo to należy zachęcać mężczyzn do, nomen omen – bycia mężczyzną!

*

Ambitne cele są ważne. Tak jak praca nad sobą, rozwój, pasje. Bliska jest mi postawa prorozwojowa. Uważam, że ludzie powinni pracować nad sobą i rozwijać się, ale jednocześnie muszą także stanąć w prawdzie i wybrać cele życiowe. Tak naprawdę wielu katolików stoi dziś na rozdrożu. Mając trzydzieści lat, nie wybrało nawet ścieżki zawodowej, w której mogliby się doskonalić. Wciąż czekają na wyśniony byt, chcąc zachować elastyczność. Małżeństwo tak, ale…, Praca tak, ale… Pasje, zabawa i podróże wypełniają tę pustkę, często pokropioną także modlitwami do Boga, zanoszonymi nie do końca w szczery sposób. Młody katolik w Polsce wystawiony na wolny rynek często nie wie, czego chce i ulega presji popkultury, społeczeństwa, rówieśników, a nawet rodziców. Potrzeba empatii, wyrozumiałości i cierpliwości. Samotność jest dzisiaj jednym z największych nieszczęść, której siła, wraz z wiekiem rośnie. Nie odbierajmy młodym sensu życia, uchwyćmy tę prawdę, iż człowiek „nie może odnaleźć się w pełni inaczej jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego” [Gaudium et spes 24]. Potrzeba wlewać w młode serca nadzieję, chrześcijańską cnotę, która wskazuje, że Boża łaska buduje na naturze, wydobywa to, co już jest dobre i rozwija to dobro, oczyszczając nas w ogniu życia z ułudy, chciwości i innych rzeczy, które nas unieszczęśliwiają. Jak pisał Papież Franciszek o miłości, nie zapominajmy, że „najlepsze jest to, co jeszcze nie zostało osiągnięte, wino dojrzewające w miarę upływu czasu” [Amoris laetitia 135].