Fala dyskusji, która przetacza się przez Polskę w związku z rządowym projektem wprowadzenia „pigułki dzień po” bez recepty, nie jest jedynie o samym tym prawie. Co więcej, nie jest wyłącznie świadectwem zmian społecznych forsowanych przez władzę. Wpisuje się z jednej strony w chaos tej części rynku medycznego dotyczącego szarego Kowalskiego jakim są recepty, z drugiej obrazuje podejście do roli państwa względem obywatela.

Pigułka spokoju?

Na początek, dla porządku wyjaśnijmy, czym jest antykoncepcja awaryjna. Wbrew temu, co grzmią co po niektóre media z prawej strony, nie jest środkiem wczesnoporonnym. W Polsce dostępne są dwa preparaty, które zawierają różne substancje, jednak o tym samym mechanizmie działania. Hamują lub opóźniają one owulację – uwalnianie komórki jajowej z jajnika, co dzieje się w każdym prawidłowym cyklu miesiączkowym, na dwa tygodnie przed początkiem krwawienia. Opóźnienie ma na celu spowodowanie, że plemniki wymrą, zanim zostanie uwolniona komórka jajowa, czas ich życia to zazwyczaj 3-5 dni. Przypisywana i przyjmowana jest w sytuacji, gdy stosowana na co dzień antykoncepcja nie jest używana, a doszło do stosunku, lub z jakieś powodu zawiodła (stosunek bez zabezpieczenia, w tym zgwałcenie, pęknięta prezerwatywa, pominięte tabletki antykoncepcyjne itd.). Za skuteczną uznaje się ją, gdy zostaje przyjęta do 5 dni po takim stosunku.

Uważny czytelnik zauważy, że jest w tym jeden problem. Ze względu na to, jak działają, nie będą skuteczne, gdy do owulacji doszło. Precyzyjne wyznaczenie dnia owulacji jest trudne, pewność można uzyskać tylko dzięki sprawdzaniu tego za pomocą USG – jaki procent kobiet tak robi, można odpowiedzieć sobie samemu. Nawet metody naturalnego planowania rodziny (NPR) nie określają tego momentu co do dnia, a jako pewien zakres. Co więc się dzieje, gdy doszło do owulacji? Lek nie zadziała. Po prostu. A teraz małe ćwiczenie umysłowe: ile razy o tym słyszeliście? Prawdopodobnie zero, albo niemal zero; nawet osoby zawodowo związane z ochroną zdrowia mogą nie kojarzyć od razu tego faktu.

Szok? Niemały. Środek zachwalany jako skuteczna antykoncepcja awaryjna może okazać się niewypałem, gdy zajdzie ten jeden, niezależny od nas warunek. Jedno z pierwszych uczuć, jakie mogą pojawić się po uświadomieniu sobie tego faktu, jest poczucie bycia oszukanym. Dlaczego tak się zadziało? Wina niejako leży po obu stronach: przeciwnikach i zwolennikach uwolnienia tej pigułki z okowów recept. Rzecz jasna, zwolennicy nie zająkną się o tym, bo nie pasuje to do ich narracji. Przeciwnicy, prawica, niestety zazwyczaj za bardzo fiksują się na rzekomym wczesnoporonnym działaniu i narzekaniu na liberalizację prawa, zamiast uświadamiać swoich odbiorców, jak przedstawia się sytuacja.

Po co nam recepty

Można zadać sobie pytanie, z czym tak naprawdę jest problem, czy lek ten będzie na receptę czy nie. W praktyce dotychczas można przecież dostać ją u dowolnego lekarza, który nie stosuje klauzuli sumienia (a jest ich znaczący odsetek, może nawet większość), a w razie problemów – dostać w tzw. receptomacie. Bez zadawania zbędnych pytań, przełamując jedynie wstyd i strach przed oceną. Uwypukla się tu problem macoszego traktowania leków, które mogą być sprzedane tylko na zlecenie lekarskie. Polskie prawo swobodnie podchodzi do oceny tego, co na receptę jest, a co nie, a podążenie za logiką ustanawiających go – trudne. Ten sam preparat może być na nią lub nie zależnie od dawki lub ilości tabletek w opakowaniu. Przykłady? Popularny lek przeciwbólowy w dawce 50 mg można kupić bez recepty, w wyższej – na receptę. Co z tego, gdy człowiek umiejący dodawać policzy sobie, ile musi przyjąć, by uzyskać pożądany efekt. Lek na zaburzenia erekcji (oraz nadciśnienie płucne, choć w innych dawkach) jest dostępny bez recepty, gdy w opakowaniu znajduje się kilka tabletek, gdy jest ich kilkadziesiąt, konieczne jest przypisanie przez lekarza. Wystarczy jednak spacer po kilku aptekach, nieco zasobniejszy portfel i upragnione pigułki mamy w ilości dowolnej. Przykłady można mnożyć.

Co więcej, bez recepty dostępne są leki dość silnie działające, mające wiele potencjalnych skutków ubocznych, ale w mniejszych dawkach lub opakowaniach. Najwyraźniej decydenci uznają Polaków za osoby na tyle nierozgarnięte, że wystarczy dać im mniejszą ilość leku, a nie zorientują się, co właściwie zaszło. Przyznacie, że nie brzmi to zbyt poważnie, raczej jak przedszkolanka stosująca różne sztuczki, by przekonać dzieci, by zrobiły to, co ona od nich chce. Nie buduje to zaufania między aparatem państwowym a obywatelami, które i tak jest mocno nadszarpnięte. Można się zżymać, że to nasza cecha narodowa; czym innym jednak jest uznanie jej istnienia, a czym innym dolewanie oliwy do ognia i upewnianie nas, że nie warto ufać państwu, skoro oszukuje nas w tak ordynarny sposób. Przekłada się to na ogólny spadek zaufania do całego systemu ochrony zdrowia, o czym media od państwowych po prywatne grzmią jednogłośnie już od lat.

Żyjemy więc w pewnej luce prawnej, której bodaj żaden z poprzednich rządów nie chciał rozwiązać. Problem nie jest palący, niewiele osób podnosi temat, można więc zostawić, są pilniejsze rzeczy do rozwiązania. Dochodzą do tego wspomniane receptomaty, gdzie osoby z uprawnieniami do wydawania recept, w sposób w mojej opinii niemoralny, bo bez widzenia pacjenta na oczy, bez zebrania wywiadu i badania go przepisują zażądane przez niego leki. Poprzedni rząd próbował to rozwiązać, ograniczając liczbę wypisywanych recept na dzień, co jednak spowodowało realne utrudnienia dla uczciwie pracujących lekarzy (mówiłam o tym więcej w podcaście – podsumowaniu poprzednich dwóch kadencji z perspektywy ochrony zdrowia).

Zaczęłam od wyjątków, przejdę do ogółu. O tym, czy dany lek jest na receptę czy nie, zależy wiele czynników. Jednym z nich jest to, na ile nieprawidłowo przyjmowany może zaszkodzić zdrowiu – szczególnie gdy był stosowany w sytuacji, gdy nie było to konieczne lub gdy zagrożenia przewyższają korzyści. Każdy kojarzy działania niepożądane, niewielu wie, że różne grupy leków nie mogą być stosowane przy pewnych chorobach, z innymi preparatami czy nawet jedzeniem. Na upartego każdy może znaleźć to w internecie, mało kto jednak szczerze się tym przejmuje. Tabletka „dzień po” jest lekiem hormonalnym. Oznacza to, że oddziałuje nie tylko na to, na co się go przyjmuje (tu: na jajniki), ale również na wiele innych narządów. Nie można jej też stosować przy stanach nie kojarzonych z problemami ginekologicznymi, jak zaburzenia krzepnięcia czy nieprawidłowe krwawienia.

Ktoś może powiedzieć, że lista działań niepożądanych leków bez recepty jest długa jak tyrada wściekłej żony. Jest to prawdą, jednak należy porównać je między poszczególnymi lekami. Również przeciwwskazania choćby popularnych leków przeciwbólowych nie są tak szerokie jak leku hormonalnego, jakim jest antykoncepcja awaryjna. Można stwierdzić, że wszystkie leki bierze się na własną odpowiedzialność. Jest to prawdą – jednak jednocześnie nie od każdego wymaga się specjalistycznej wiedzy medycznej i ściąga część tej odpowiedzialności, przekazując osobie bardziej kompetentnej i wykształconej, jaką jest lekarz.

Przecież mamy prawo

Ostatnią kwestią jest otoczka polityczna wokół tego projektu. Gdy prześledzimy ostatnie decyzje polityczne nowe rządu, widać wyraźnie, w jakim kierunku one zmierzają. Ministerstwo zdrowia jest z pewnością jednym z mniej lubianych ministerstw. NFZ jako jednostka mu podległa raczej nie zbiera owacji, a cęgi – nie bezpodstawnie. Mała dostępność lekarzy zarówno „podstawowych” jak i specjalistów, długi czas oczekiwania na badania, słabe warunki w szpitalach, niemal brak odpowiedzialności personelu, który niewłaściwie zachowuje się wobec pacjentów: to wszystko dokłada się do wspomnianego wcześniej niewielkiego zaufania do tej instytucji. Choć system jest bardziej skomplikowany – NFZ jest jedynie płatnikiem jednostek mającym z nim podpisany kontrakt – to w przekonaniu społecznym właśnie od wymiennie z samym ministerstwem odpowiada za te problemy.

Tymczasem rząd zdecydował się pójść po linii najmniejszego oporu. Trudno jest naprawić błędy nawarstwiające się od lat. Można społeczeństwu dać jeden głośny, polaryzujący temat, który zyska poparcie wyborców, a nawet części przeciwników. Problem jest jednak taki, że nie rozwiązuje to żadnego z wyżej wymienionych problemów. Co więcej, opieka ginekologiczna w Polsce na fundusz albo niemal nie istnieje, albo strach tam iść – w przekonaniu wielu. Nie wierzycie? Jeśli możecie, zapytajcie się znajomych kobiet, czy gdzie wolą pójść do ginekologa, a zwłaszcza prowadzić ciążę. Wiele, jeśli nie większość powie, że tylko prywatnie, bo „na państwowym tylko zignorują i jeszcze obrażą”.

To prawo nie rozwiąże problemu, ale ma jedną zasadniczą zaletę: ludzie stwierdzą, że „nareszcie coś się ruszyło”, pochwalą decydentów za wyjście z „pisowskiej dyktatury uciemiężenia kobiet”, pośmieją się z tej strasznej prawicy. Pojawią się pozytywne lub negatywne emocje, zależnie z której strony politycznej barykady się stoi, a może nawet przekona się niezdecydowanych. Odpowiada to również przekonaniu, że państwo ma działać przede wszystkim tak, by nikogo nadmiernie i niepotrzebnie nie ograniczać. To podejście, charakterystyczne dla liberalnej lewicy, przenika do myślenia coraz większego odsetka społeczeństwa. Czarne protesty z 2020 roku zasiały przekonanie w wielu osobach, że państwo nie powinno ograniczać „zdrowia reprodukcyjnego” kobiet, że „moje ciało – moja sprawa”. Nawet, gdy nie zgadza się z tym z pełni, głupio wprost oponować w przecież wykształconym i obytym towarzystwie. Jeszcze wyjdzie się na przeciwnika praw kobiet…

Prawo to, które zapewne wkrótce zostanie uchwalone, nie wprowadzi ogromnej zmiany na plus w społeczeństwo. Nie tylko da swobodny dostęp do silnie działającego leku już nastolatkom od 15 roku życia, ale również wzmocni przekonanie o tym, że to co najważniejsze w zmianie w zakresie zdrowia publicznego zostało wykonane. Po in vitro będzie to kolejny kamyczek, pchający Polskę do standardu „państwa zachodniego”, który ma pięknie brzmiące prawa, jednak nie przejmuje się zanadto realnymi problemami zwyczajnych ludzi. Mając do odhaczenia kolejne punkty na liście bycia postępowym, łatwo zapomnieć o tym, po co naprawdę się rządzi.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej