Raz na pewien czas do debaty publicznej powraca temat obowiązkowej służby wojskowej i strategii obrony kraju w przypadku ataku obcego kraju. Następuje wówczas zderzenie dwóch przeciwnych światopoglądów. Czy państwo powinno mieć prawo do „wzięcia w kamasze” każdego w wieku i stanie zdrowia zdatnym do walki? A może jest to zamach na konstytucyjną wolność każdego człowieka? W istocie problem ten leży dużo głębiej i tyczy się podejścia do służby jako takiej, hierarchii i obowiązków obywatela wobec ojczyzny.

Bliżej, niż się wydaje

Służba wojskowa to bodaj najbardziej emocjonujący element relacji państwo – człowiek. Nic dziwnego: wiąże się z utratą większości swobód, konieczności wykonywania rozkazów (wedle powszechnego przekonania wydawanych przez ludzi niekoniecznie kompetentnych, a na pewno z problemami emocjonalnymi), a nawet ryzykiem utraty zdrowia i życia. Gdy jednak spojrzy się szerzej, wszyscy mamy pewne obowiązki wobec kraju. Płacenie różnorodnych podatków i coroczne składanie deklaracji podatkowych u tych, kogo to obowiązuje wybijają się na pierwszy plan. Prawo nakłada na nas więcej obowiązków, o których prawdopodobnie na co dzień nie myślimy, a wykraczają poza zwykłe niełamanie prawa – wymagają dodatkowego działania. Są to między innymi udzielenie pomocy medycznej osobie jej potrzebującej (nawet, gdy ograniczy się to do wezwania karetki) czy konieczność zawiadomienia służb o tym, że popełniono niektóre, szczególnie ciężkie przestępstwa.

Takie podejście do obowiązków kieruje myśli do różnych znaczeń samego słowa „służba”. Pierwsze skojarzenie, które zazwyczaj się narzuca, jest jednoznacznie negatywne. Wiąże się z słusznie minionymi czasami, gdy rzesze ludzi wykonywały prace służebne dla stosunkowo nielicznych bogatszych. Bywali przy tym wykorzystywani, narzucano na nich pracę ponad siły, odmawiano zapłaty, a nawet wciągano w długi. Taki obraz utrwalił się w powszechnej świadomości. Stąd też opór większości środowiska medycznego przed określeniem „służba zdrowia” – zamiast niej proponują „ochrona zdrowia”, tak też ten system jest nazywany w ustawach. Gdy Kościół naucza o służbie Bogu, niewierzący pukają się palcem w głowę, nie rozumiejąc, że nie jest to bezwolne poddanie się lokalnemu proboszczowi.

Wobec bliskich…

Czym więc ona właściwie jest? Cóż, definicji jest wiele, zależą mocno od perspektywy mówiącego. Ta, do której jest mi najbliżej mówi, że jest to działanie wykraczające poza podstawowe obowiązki danego człowieka w danej sytuacji. Szczególnie cenna jest taka, gdy jest czyniona nie z nakazu, a pewnego odruchu serca czy przekonania, że tak należy postąpić. Brzmi bardzo ogólnie? Z konieczności takim jest, bo gdy wyjdzie się z ograniczającego myśleniu o niej jako o usługiwaniu, okazuje się, że w jej spektrum mieści się wiele aktywności. Proces wychowania dziecka wymaga poświęcenia – nieprzespane noce, pewne ograniczenie w kontaktach towarzyskich czy kierunkach wyjazdów, pomoc w nauce i dziesiątki rzeczy, które każdy rodzic doskonale zna. Gdyby chcieć spojrzeć na ten proces z perspektywy czysto utylitarnej i krótkowzrocznej, to rodzenie kolejnych pokoleń byłoby absurdalne (dlaczego tak nie jest to temat na osobny tekst). Mimo to jesteśmy w stanie poświęcić wiele dla potrzebujących pomocy członków naszych rodzin.

Służba nie ogranicza się do najbliższych krewnych. Ma niezwykle istotny wymiar społeczny. To przekonanie, że nie jest się „samotną wyspą” czyni życie znośniejszym. Nie tylko w sytuacjach skrajnych, gdzie na przykład zbiórki internetowe pozwalają na leczenie rzadkich chorób czy odbudowanie domu po pożarze. To również drobne gesty codziennej życzliwości: pomoc w znalezieniu odpowiedniej linii komunikacji publicznej, zebraniu rzeczy, które wypadły z wózka na zakupy, użyczenie ładowarki do telefonu. Choć słowo „służba” w tych kontekstach brzmi może nawet patetycznie, dobrze jest się z nią oswoić. Znika dystans między czynami codziennymi a wielkimi, który odruchowo blokuje przed tymi drugimi. Skoro w istocie są tym samym, co jedna z największych przeszkód – granice stawiane przez nas samych, często nieświadomie – znika. Łatwiej się przemóc, by wpleść ją w swoje przyzwyczajenia, traktować jako oczywistość, nie uciążliwy obowiązek, od którego najchętniej by się uciekło.

…i obcych

Wreszcie tyczy się ona całego społeczeństwa. Wróćmy do poruszonego wcześniej terminu „służba zdrowia”. Formalnie i prawnie ona już nie istnieje. Nie powinien jednak zniknąć duch stojący za tą nazwą. Zajmowanie się chorymi, często mającymi problemy z poruszaniem się, pamięcią, denerwującymi się, cierpiącymi nie jest łatwa (a także kontakt z bliskimi chorych, co stanowi jej integralną część). Z czysto technicznego punktu widzenia, kto by chciał podejmować taką pracę? Lekarza, pielęgniarkę, ratownika i ludzi wykonujących inne zawody medyczne czeka wiele nieprzyjemności wszelkiego rodzaju.

Jednak co roku rzesze młodych osób szturmują uczelnie i szkoły, by za pewien czas stanąć przy chorym i mu… no właśnie, służyć. Swoją wiedzą, cierpliwością, oddaniem, zaangażowaniem, niezależnie od tego, jakie stanowisko wykonują. Medycyna ma silny element humanistyczny, a zredukowanie jej do wypełniania jedynie zaleceń dotyczących leczenia jest głębokim niezrozumieniem jej istoty. Jednocześnie nikt z pracujących w tym zawodzie nie może być traktowany jak służący z pejoratywnym tego słowa znaczeniu, co – gdy czyta się wypowiedzi szczególnie pielęgniarek – nadal się zdarza.

W podobnej sytuacji znajdują się inni, którzy spotykają się z człowiekiem potrzebującym, na różne sposoby: począwszy od policjanta i strażaka, przez nauczyciela, pracownika socjalnego i urzędnika, na prawnikach skończywszy. Takich profesji jest znacznie więcej, te są dane za przykład, by unaocznić skalę. Co ich łączy? Od tego, w jaki sposób wykonują swoją pracę, czy stawiają na pierwszym miejscu interes swój czy firmy, którą reprezentują. Mając do czynienia z osobą mniej kompetentną, wykwalifikowaną czy po prostu potrzebującą mogą doprowadzić do sytuacji, gdzie spełniane będą przede wszystkim szeroko pojęte ambicje własne. Któż z nas nie spotkał się z leniwym urzędnikiem, nauczycielem wyżywającym się na uczniach albo policjantem, który bardzo niechętnie przyjmuje zgłoszenie?

Po co to wszystko?

Coś jest w tym, jak pozytywiści traktowali społeczeństwo: jako organizm, gdzie poszczególne jego elementy muszą się zgrywać, a jedna niedomagająca część osłabia inne. Nie jest to powód do usuwania jej, jak niektórzy w historii proponowali i co gorsza realizowali. Jako jednostki nie mamy możliwości, by uleczyć cały naród. Możemy jednak zadbać, by relacje, które tworzymy – prywatne i zawodowe – były możliwie najlepsze. W ostateczności sprowadza się to albo do szczerego, oddanego podejścia, albo samolubnego, które choć może być pod przykrywką serdeczności, w chwili próby ukaże swoją prawdziwą twarz. A właśnie w takim momencie jasny duch jest tym, czego się najbardziej potrzebuje. Pycha, która kryje się za drugim z tych sposobów działania, nie bez przyczyny jest pierwszym z grzechów głównych. Lekarstwem na nią, jak pisał Ewagriusz z Pontu, jeden z najznamienitszych ojców pustyni, jest pokora.

Konieczność podporządkowania się zasadom, zarówno ogólnospołecznym, jak i panującym w danej dziedzinie, może wywoływać bunt. Od jednostki zależy, czy uzna go za zamach na swoją autonomię i wyjątkowość, czy uzna mądrość poprzedników, zasadność istnienia przepisów i hierarchii jako takiej. Czy przyjmie, że na niej również spoczywa odpowiedzialność za społeczność, w której funkcjonuje. Błogosławiony kardynał Stefan Wyszyński trafnie określił naród jako rodzinę rodzin. Co do zasady dla rodziny chce się działać jak najlepiej, a zaburzenia w niej automatycznie uznaje się za patologię, którą trzeba choćby spróbować naprawić. Rozszerzając rozumienie jej na ten sposób dostaje się kolejne skuteczne narzędzie, by nawet w chwilach zniechęcenia nie zapominać, po co ten wysiłek.

Podporządkowanie i chwała

Służba łączy w sobie te dwie cechy, które na pierwszy rzut oka wydają się niezłączalne. Dlatego dla tak wielu jest ona niezrozumiała, dla kolejnych – trudna do realizacji. Wyobraźmy sobie jednak zbiorowość, w której większość realizuje jej ideały w codzienności. Jakże zwyczajnie łatwiejsze byłoby funkcjonowanie! Z sumiennego wypełniania swoich obowiązków, niezależnie od wieku czy stanowiska bierze się satysfakcja. Z całą pewnością zasłużona, bo realizacja powołania jest dla człowieka chwałą. To kolejne „wielkie”, niemal nieużywane dziś słowo, które jednak trafnie oddaje ten stan. Obyśmy w trudach codzienności nie zapomnieli o tym, po co nam realizować te wszystkie przyziemne zadania.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej