W narracji szeroko pojętej prawicy niczym mantra przewija się stwierdzenie, że musimy czegoś bronić. Rodziny, życia, wartości, religii. Nie jest to pomysł zły – marne są jego skutki. Pasywna obrona na nic się nie zda, bez aktywnego kształtowania zostaniemy zepchnięci do podręczników historii. Na początek zachęcam do pewnej zabawy. Wpiszcie w wyszukiwarkę (bez lokowania produktu) hasło „bronimy” lub „brońmy” i zobaczcie, co strona nam podpowie jako rozwinięcie. Najprawdopodobniej zdecydowana większość haseł będzie związana z zachowaniem tego, co jest nam znane, ważne i… prawicowe. O ile po wyszukaniu samego hasła „brońmy” pojawiają się nieliczne inicjatywy lewicowe, jak obrona Romów czy sędziów, tak przeważają związane z prawą stroną sceny politycznej. Podobnie jak skojarzenia, które prawdopodobnie rodzą się w Waszych głowach: bronimy krzyża w szkołach i urzędach, dzieci nienarodzonych, gotówki, polskiego mundury lub maluchy – inicjatywa sprzed kilku lat sprzeciwiająca się obowiązkowi wysłania do szkoły podstawowej sześciolatków. W polskim życiu politycznym i społecznym związanym z prawicą dominuje konserwatyzm. Odkładając na bok naukowe podziały, a odnosząc się do tego, z czym zazwyczaj mamy do czynienia – kładzie nacisk na zachowanie nie do końca określonej tradycji, zwyczajów i na swój sposób „zdrowego rozsądku”, które jest echem prawa naturalnego. Zdziwieniem napawałoby dziwienie się: w końcu conservare (zachowywać) jest właśnie tym. Polską cechą jest to, że nacisk u nas jest kładziony nie na formę rządów – słyszeliście na poważnie o monarchistach? – a kwestie obyczajowe i społeczne. Przyczyna prawdopodobnie leży w przemianach ustrojowych z końca XX wieku, gdzie demokracja parlamentarna był tak bardzo oczywistym, że jedynym wyborem. Podobnie ma się z ekonomią, większość zgadza się na jakąś formę wolnego rynku. Po kilku latach większość przyzwyczaiła się do „socjalistycznego” 500+ i nawet w pewnym wyczekiwaniem obserwuje zapowiedzi kolejnych dopłat. Konserwatyzm przeciwstawia się natomiast rewolucji, kojarzonej właściwie wyłącznie z ruchami skrajnie lewicowymi, rewolucją francuską czy bolszewicką, ewentualnie rozruchami antyrządowymi (zauważmy, że Solidarność nie określała siebie jako ruch rewolucyjny!). Przez to polskiej myśli zupełnie obce są koncepcje takie, jak konserwatyzm rewolucyjny, przez ten przymiotnik skreślany, zanim dojdzie do głębszej jego analizy – choć w krajach zachodnich jest brany pod uwagę na tyle poważnie, że został określony jako wywrotowy, niebezpieczny i potencjalnie totalitarny. Jedną z najważniejszych cech rewolucji jest jej gwałtowność, przejawiająca się w wielu wymiarach. To radykalizm postulatów, szybkość przemian konieczna do jej powodzenia (nim wcześniejszy porządek zdąży się okopać, przechodząc w uciążliwą wojnę pozycyjną – przysłowiową lub nie), pewność siebie i sam pęd do przemian jest dla wielu prawicowców odrzucający. Odpychająca wizja rewolucji brutalnie, w płomieniach i strugach krwi jest tym, co tych samych prawicowców sprowadza na polityczne i społeczne manowce. Pragną być dystyngowani, porządni, zachowywać się właściwie, tak, by nikt nie oskarżył ich o jakąkolwiek zdrożność – a wbrew temu, co o sobie myślimy, cancel culture i u nas jest silna, choć nie nazywa się w ten sposób. Zamykają się w bezpiecznych, przewidywalnych przestrzeniach. Robią to zarówno politycy, jak i Kościół czy publicyści. Niewiele jest takich, którzy są w stanie wyjść poza narzekanie i wezwanie do „przywrócenia właściwego porządku” – jak jednak to przywrócenie ma zajść w świecie przepełnionym liberalizmem i postmodernizmem? Dotychczasowe fundamenty nie są tak niezmienne, jakie się wydawały jeszcze do niedawna, kolejne granice są przekraczane. Mądrymi tekstami i płomiennymi petycjami nic się nie zmieni. Trzeba nam uznać, że Polska czy szerzej – Europa nie są już terenami kulturowo katolickimi, chrześcijańskimi, w głównym nurcie przekazu. Otwarcie Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, które zszokowało wielu, nie wzięło się znikąd. Nie jest wydarzeniem odosobnionym, wyjątkiem, ekscesem elit, które nieświadomie przeholowały. Organizatorzy wiedzieli, że mogą sobie na to pozwolić, bo chrześcijanie nie są żadną siłą polityczną, która mogłaby im na jakikolwiek sposób zagrozić. Oparcie na Kościele katolickim, nam najbliższym, który jeszcze niecały wiek temu był poważaną siłą nie ma sensu. Ten sam Kościół kilkadziesiąt lat temu świadomie, stopniowo rezygnował z bycia częścią bieżącej polityki – a okazjonalne listy Komisji Episkopatu Polski można w praktyce pominąć, bo nie robią niemal na nikim wrażenia. No, może na dziennikarzach Gazety Wyborczej, która zawzięcie tropi wszelkie wpływy znienawidzonej przez nich instytucji, wywołując w wiernych jedynie gorzki śmiech. Do wyjścia ze potrzebne jest swoiste myślenie rewolucyjne. Nie polegające na niszczeniu i paleniu, ale na uznaniu, że dotychczasowe formy uległy wyczerpaniu. Życie w świecie przesytu paradoksalnie nie daje odpowiedzi na najbardziej palące pytania – nie pozostaje nam nim innego, jak wykreować własne. Korzystając z wiedzy i idei poprzednich pokoleń, jednak nie traktując ich dogmatycznie, ale jako obserwacje, które muszą być przefiltrowane przez uwarunkowania współczesności. Co jednak ważne, nie poprzez trzymanie się jakiegoś żelaznego kanonu, ale z otwartością na te niekojarzone z naszym nurtem, a nawet obrazoburcze. Sama wiedza to za mało, bo nawet najtęższe mózgi zamknięte w metaforycznej (albo i nie) piwnicy zmienią co najwyżej kilku znajomych z grup online. Doświadczenie uczy, że trwała zmiana jest w stanie przyjść jedynie przez elity. Nie oznacza to z automatu pójście w politykę, ale oddziaływanie w swoim otoczeniu, na takim poziomie, na jakim się znajdujemy. Tu niezbędne będą kolejne cechy rewolucyjne: zadziorna pewność siebie i energia wynikająca ze świadomości tego, czego częścią się jest. To jak umysł młodzieńca, który nie wie, że się nie da, i właśnie dlatego mu się udaje, nie przejmując się zastanymi konwenansami i przekonaniami. Wreszcie, społeczność – bez ludzi podobnych sobie łatwo się wypalić, zabrnąć w ślepy zaułek, a przede wszystkim być nieskutecznym. Choć nie możemy liczyć na to, że przykryjemy lewicowców i liberałów czapkami, to zorganizowana mniejszość ma oddziaływanie znacznie silniejsze i jest skuteczniejsza, niż niezorganizowana większość. Jeden z paradoksów demokracji. Choć nie wiemy, co przyniesie przyszłość, to pozostawienie jej biegu historii byłoby zmarnowaniem danej nam szansy. Nawigacja wpisu Atak na tożsamość – B. Dzięgo Czy powinniśmy wskrzesić małżeństwo z rozsądku?