Tak się już przyjęło, że każde wybory parlamentarne i prezydenckie określa się mianem najważniejszych wyborów od x lat. Zdanie to powtarzane w starych mediach jest coraz częściej kwitowane sarkastycznym uśmieszkiem w mediach nowych, ale nie można zaprzeczyć temu, że z każdym kolejnym takim głosowaniem temperatura w kraju rośnie, a ciśnienie w Narodzie zbliża się do krytycznych wartości. Sam dzień pójścia do urn, poprzedzony ciszą przed burzą, inaczej ciszą wyborczą, jest już pełnoprawną bitwą, po której w powietrzu długo jeszcze unosi się gęsty kurz, a krzyki rannych mieszają się z wciąż walczącymi niedobitkami wrogich armii. Zapraszam do lektury mojej krótkiej, powyborczej refleksji. Czapkujący nie czapkują. Czapkowani się burzą. Zaczęło się to w gruncie rzeczy nie pierwszego czerwca bieżącego roku, a już w 2015 roku. To wtedy, gdy niespodziewanie wyrósł silny Paweł Kukiz, a Andrzej Duda wygrał w wyborach prezydenckich, elity III RP dostały żółtą, jak nie czerwoną kartkę od Narodu. Cały tamten jazgot salonów, które zakazywały ciemnemu chamowi z Polski B wybrać innego niż wskazany kandydat spotkał się z brakiem odpowiedzi. Zjawisko to powtarzało się zresztą regularnie i zaryzykuję tezę laika, że miało też miejsce w 2023 roku. W tegorocznych wyborach prezydenckich, a dokładniej po pierwszej turze, kiedy to kandydaci prawicy na prawo od PiS otrzymali wysokie wyniki, a kandydaci koalicji wręcz odwrotnie znów pojawiły się elity. Wyszły z jaskiń, wypełzły spod kamieni i wdrapawszy się na medialne dzwonnice zaczęły powtarzać typowe dla siebie nawoływania. Że nie wolno głosować na Nawrockiego. Że to poparcie dla Brauna to skandal, że Mentzen to powinien wesprzeć Trzaskowskiego. A w ogóle to wina Zandberga, Biejat, Hołowni i amerykańskiej stonki, że wymuskany i wychuchany kandydat elit nie został jednoznacznie namaszczony na zwycięzcę. Muszę przyznać, że jestem fanem wystąpień prof. Markowskiego, których urywki można obejrzeć u użytkownika jachcy na serwisie X. Wypowiedź wspomnianego wyżej intelektualisty (przepraszam za brzydkie słowo), w której głosem godnym męczennika stwierdza, że nosi na swoich barkach rolników i górników, pracując na ich emerytury poruszyła mnie do głębi. W każdym razie, Naród znów dał im – elitom kulturalnym, medialnym i uniwersyteckim – czerwoną kartkę. Ich nawoływanie pozostało bez echa. Myślę, że można już bez większych oporów mówić o tym, że mandat tych wszystkich autorytetów wygasł. Jako katolik, konserwatysta, a nawet stonowany sympatyk monarchii, bardzo sobie cenię koncepcję bożego pomazańca. Człowieka, który skąpany światłem Opatrzności jest przeznaczony do pełnienia doniosłej roli w dziejach Kościoła i świata. Niemniej taki król, święty, albo mówiąc bardziej współcześnie lider wciąż musi znaleźć posłuch u ludzi. W tym sensie, że gdy on krzyczy „za mną”, słuchający nie zastanawiają się długo przed podjęciem tego ruchu. Bo wierzą w jego sprawę, bo ufają jego osądowi, bo wzbudza on w nich ufność, że nie prowadzi ich w przepaść. Współcześnie zaś stare (względnie stare, biorąc pod uwagę, że mierzymy ich rodowody mniej więcej od Okrągłego Stołu) autorytety się zużyły. Na młodszych pokoleniach nie robi już wrażenia to, że kogoś po klepie redaktor z Czerskiej, albo że zostanie ekskomunikowany z grona światłych przez radę mędrców z Wiertniczej. Co gorsza, medialne tamy i zapory uległy przebiciu. Pojawiły się media społecznościowe, które nawet jeśli były cenzurowane, poszerzały wyłom i pokazywały inną niż mainstreamowa narracja. Mamy też Kanał Zero, bodaj jedyne realnie pluralistyczne medium, w którym, owszem, pojawią się ludzie, do których mi jest daleko, ale mają też czas i miejsce na swobodną wypowiedź politycy i osobistości, z którymi sympatyzuję. Maszty opuścić do połowy, trumnę wyprowadzić. Zjawisko gnicia elit obserwowane od bez mała dziesięciu lat, przeszło już w fazę terminalną. I nie dotyczy tylko tych ludzi, którzy pokazywali tym na dole jak mają głosować, co myśleć, w co wierzyć bądź nie wierzyć. Bo przecież w polityce też obserwujemy kres pewnej epoki. Obaj najwięksi politycy nie wygrali przecież tych wyborów. Kandydat wystawiony przez Donalda Tuska przegrał i to po raz drugi, choć premier osobiście zaangażował się w kampanię u jej finiszu czym zmobilizował wyborców prawicowych do poparcia Karola Nawrockiego. Co więcej, udało się zrobić z tych wyborów referendum nad rządami koalicji 13 XII i wyniki tego referendum bynajmniej nie są zadowalające dla rządu. Z kolei Jarosław Kaczyński jakkolwiek może czuć się wygranym, bo oto stał się ponownie „king makerem” o tyle nie może zapomnieć, że na prawo od niego coś wyrosło. I to co więcej wyrosły dwa byty, jeden skrajniejszy od pierwszego. Sama Platforma przegrała wśród młodych. Partia od lat skojarzona z wizerunkiem postępowości, nowoczesności i europejskości nie dotarła do młodych wyborców, którzy postawili albo na kandydatów alternatywnych, albo na kandydata #ByleNieTrzaskowski. Przed II turą słuchałem rozmowy na kanale Macieja Kożuszka, którą przeprowadził z Kacprem Kitą i Michałem Kuziem. Panowie zgodzili się w tym, że zbliżające się rozstrzygnięcie wyścigu o stolec prezydencki będzie sądem nad III RP i decyzją nad tym, czy ją podtrzymujemy w życiu, czy zmierzamy ku czemuś nowemu. Pewna epoka polskiej polityki i życia publicznego schodzi z tego świata i nie jest to odejście Elfów do Valinoru. Na nieznane wody. Jestem równie daleki w optymizmie jak i pesymizmie, jeśli chodzi o tę sytuację. Nie wiem czy rzeczywiście stare elity odejdą precz i nie wiem czy te nowe, które się wykluwają, będą lepsze. Świat wciąż jest w ruchu, Polska może popłynąć ku nowym wodom, albo wpaść w niespodziewany prąd morski. Kurz po bitwie opada, odsłaniając nowe kształty, ale jakież to będą kształty dowiemy się z czasem. Więcej artykułów Piotrka znajdziecie tutaj. Nawigacja wpisu Czerwiec, tęcza, polityka – A. Leszczak Memento mori i powinności – A. Leszczak