Z roku na rok coraz liczniejsze firmy – od wielkich korporacji po niewielkie, lokalne przedsiębiorstwa – w szóstym miesiącu roku przystrajały się w tęczowe barwy. Tym razem natężenie tego zjawiska jest znacznie mniejsze. W pierwszym odruchu to niezwykle cieszy: wygraliśmy! Promocja LGBT nie jest modna! Kapitalizm zaczął brać prawicę na poważnie! Głębsza refleksja skłania jednak do wniosków znacznie mniej optymistycznych. Czym dla lewicy jest proletariat zastępczy i na co wskazuje odstąpienie od promowania „dumy”?

Troska czy chciwość?

Kwestia zaangażowania politycznego firm, szczególnie dużych korporacji, od dawna rozpalała gorące dyskusje. Nie jest absolutnie niczym nowym – jej historia sięga co najmniej kilkuset lat wstecz. Gdzie wielka polityka, tam wielkie pieniądze, a przedsiębiorcy są graczem znaczącym. Nie tylko z powodu samej możliwości finansowania tej czy innej inicjatywy. Mają również możliwość kształtowania poglądy swoich wiernych konsumentów. Warto przy tym pamiętać, że choć dziś takie firmy kojarzą się przede wszystkim z bardzo progresywną agendą, nie zawsze tak było. Choćby wielkie reżimy XX wieku – nazizm i faszyzm – były związane z wielkimi przedsiębiorstwami. Pieniądze nie mają ideologii w dłuższej perspektywie czasowej, mają kalkulację zysków i strat. Z obecnej kalkulacji im wyszło, że przybranie się w tęczę im się obecnie nie opłaca.

Powstają dwa pytania: dlaczego wcześniej to robiły i co się zmieniło? Odpowiedź na pierwsze pytanie nie jest wbrew pozorom prosta i jednoznaczna. Jedną z nich jest zwyczajna moda. Do niedawna główny nurt ideologiczny był jednoznacznie i niepodzielnie progresywny. Narastające szczególnie szybko od lat 60 XX wieku (bo rozpoczęły się wcześniej) zmiany obyczajowe i społeczne pokonywały kolejne granice zdrowego rozsądku. Choć w Polsce tego nie odczuwamy, absolutną normą w krajach Zachodu jest wsparcie dla tzw. grup marginalizowanych (o nich za chwilę). Ruch LGBT jest silnie zorganizowany, medialny i skuteczny w przepychaniu swojej agendy. By dostosować się do głośnej mniejszości firmy zaczęły puszczać do nich oko, przybierając ich barwy. Wiedziały, że zyskają w ten sposób ich przychylność, a milcząca większość w większości przypadków nie zareaguje. Dodatkowo kontrowersyjne kampanie lepiej się sprzedają. Kto by się buntował – byłby nazywany homofobem czy dyskryminującym.

Zjawiskiem u nas nieznanym, a powszechnym w krajach jak Stany Zjednoczone były dekrety i zasady promujące, a praktyce wymuszające „różnorodność”. Oznaczało to konieczność zatrudniania pewnego odsetka osób o orientacji innej niż heteroseksualna, czy kolorze skóry innym, niż biały. Działało to na zasadzie kija i marchewki. Jeśli firma spełniała standardy, otrzymywała certyfikat świadczący, że są miejscem „przyjaznym”. Jeśli odmawiała – stawała się obiektem ataków, a nawet pozwów sądowych. Tak powstawały działy DEI, czyli Divertisty, Equity, Inclusion (różnoroność, równość, inkluzywność). W teorii miały wspierać wymienione wartości, zarówno wewnątrz przedsiębiorstwa jak i na zewnątrz, jednak w praktyce stały się źródłem odwróconej dyskryminacji. Faworyzowały grupy uznane historycznie za pomijane, traktując wszystkich – nomen omen – równo, bez wgłębiania się w realną sytuację. Z definicji zakładały, że kobiety, osoby niebiałe czy osoby nieheteroseksualne mają pod górkę, nawet jeśli nie była to prawda. W praktyce utrudniały zatrudnienie, dostęp do projektów i awanse tym, które uznali za należące do grup opresyjnych.

Z obu stron

Uważny Czytelnik zauważy, że w akapicie o działach DEI zostały użyte czasowniki w formie przeszłej. Nie jest to bynajmniej błąd. W coraz liczniejszych firmach struktury te są likwidowane. Ma to związek z dekretami prezydenta Trumpa ze stycznia tego roku. Rozwiązały te działy w instytucjach państwowych oraz zachęciły do podobnego kroku firmy prywatne. Wprowadziły zasadę, że jedynym czynnikiem, który może być brany pod uwagę przy zatrudnianiu czy awansach są wartości czysto merytoryczne, nie związane z pochodzeniem lub orientacją. Odebrały finansowanie szkoleniom mikroagresji czy nieuświadomionych uprzedzeń, usunęły programy afirmatywne. Wreszcie wprowadziły konieczność wprowadzenia klauzul w umowach, kontraktach i grantach, że żadna strona nie prowadzi polityki DEI.

Spowodowało to masowe rozwiązywanie wspomnianych działów. Zrezygnowały z nich wielkie firmy jak Meta, Google, Amazon, Walmart, Target (sieci sklepów wielkopowierzchniowych), Uber, Disney czy McDonald’s. To tylko kilka ze znanych u nas firm, efekty są znacznie szerzej zakrojone. Mało która z nich wraz z 1 czerwca przebrała się z kolory tęczy. Niektóre się to zdecydowały – listę hańby znajdziecie tu. Choć w żadnym miejscu we wprowadzonym prawie nie istniał zapis zakazujący promowania LGBT, wiele z nich nie poszło tą drogą. Czy to strach przed możliwymi pozwami, czy stwierdzenie, że wieje wiatr zmian i ta strategia się nie opłaca – efekt jest widoczny.

Co ciekawe, opór wobec strategii promowania mniejszości istnieje również ze strony lewicy, szczególnie skrajnej. Ukuto termin „rainbow washing”, który w wolnym tłumaczeniu oznacza „umycie rąk tęczą”. Ci stojący na gruncie antykapitalistycznym zarzucali przedsiębiorstwom prowadzącym takie kampanie łamanie praw pracowniczych i zarabianie na ideologii (która według nich nie powinna być zmonetyzowana). Zauważali również, że przedmioty w kolorowych barwach są często niskiej jakości, z plastiku, co negatywnie oddziałuje na środowisko, czy są produkowane w Azji, zwiększając dodatkowo tym samym ślad węglowy. Całość sprowadzali do chwilowego zainteresowania i fałszywej troski, która ma nie mieć nic wspólnego z prawdziwym życiem i ciągłą walką mniejszości.

Gdy mniejszość już nie ta

Zasady wprowadzone przez Trumpa jedynie częściowo tłumaczą zwrot w polityce firm. Sama zmiana loga na kolorowe nie wymaga przecież całego działu, a jednego grafika, podobnie jak napisanie posta czy kilku – sprawnego marketingowca. Dodatkowo nie tylko korporacje amerykańskie poszły tą drogą. Zmiana ta może być związana z przeniesieniem obiektu zainteresowania, jakim są grupy szczególnie marginalizowane, oraz modyfikacją proletariatu zastępczego. Określenie to, u nas niemal nieznane, zostało mniej lub bardziej wprost stworzone i wykorzystane przez publicystów prawicowych, jacy jak Kanadyjczyk Mathieu Bock-Côté czy Francuz Alain de Benoist.

Wzięli oni pod lupę maksistowską teorię walki klas, przekładając suchą, ponad stuletnią koncepcję na rzeczywistość powojenną. Zauważyli, że po II wojnie światowej robotnicy zarabiający na życie pracą własnych rąk przestali popierać socjalizm, zwróciwszy się ku partiom prawicowym. Było to związane z polepszeniem stanu ekonomicznego, który już odpowiedział na ich potrzebę stabilności i wzbogacenia się. Zaburzyła się proporcja między „uciskającymi pracodawcami” i „uciskanymi pracownikami”, między innymi – o ironio – dzięki związkom zawodowym, rozpromowanym właśnie przez socjalistów. Sama walka klas jednak nie umarła, ale została przekształcona. Skoro robotnicy zdradzili, zaistniała potrzeba zwrócenia się ku innym grupom, które są uciskane, tak, by doprowadzić do powszechnej równości. Korzystając ze zdobyczy postmodernizmu, feminizmu, antyrasizmu i gender studies, przekierowano uwagę naukowców, polityków i społeczeństwa. Systemowo dyskryminowanymi i potrzebującymi wsparcia, nawet bardzo agresywnego, okazały się różnego rodzaju mniejszości. Nie tylko kobiety, ale właśnie osoby o kolorze skóry innym niż biała, LGBT, migranci czy prostytutki. Co znamienne, nie było wśród nich wyznawców jakiejś religii (ewentualnie wiązano to z inną narodowością i kulturą) – w postępowym świecie wiara nie powinna istnieć.

Polityka opiera się na kalkulacji zysków i strat. Gdy głośne i poruszające były mniejszości seksualne, to na nich skupiały się światła medialnych i korporacyjnych reflektorów. Od pewnego czasu jednak temat zaczął się wyczerpywać. Nie tylko opatrzyli się, ale również narastające podziały („transkobiety” vs lesbijki) i kontrowersje związane z wymuszaniem zmiany wyglądu na płeć przeciwną również u dzieci spowodowały stopniowe wycofywanie się z tej tematyki. Zbiegło się to czasowo ze wzrostem znaczenia społeczności migrantów. Nie tylko w Stanach Zjednoczonych, które od lat mierzą się z sytuacją podobną do tej na naszej granicy z Białorusią (przy czym granica z Meksykiem jest dużo dłuższa, trudniejsza do strzeżenia, a aktywiści promigranccy mają dość szerokie poparcie społeczne). W krajach jak Wielka Brytania, Szwecja, Francja, Niemcy czy Hiszpania to w praktyce obcokrajowcy, nawet jeśli z obywatelstwem danego kraju, pełnią coraz ważniejsze role. Od odpowiedników prezydentów miast, do premierów.

Migranci, również ci w drugim i trzecim pokoleniu, stają się coraz liczniejsi przy jednoczesnym spadku liczebności autochtonów. Wraz ze wzrostem istotności rośnie presja na dostosowanie prawa i zwyczajów pod nich. W przeciwieństwie do oryginalnych mieszkańców tych terenów, często wyzutych ze swojej tożsamości, ich jest bardzo silna, a co za tym idzie – równie mocne są przekonania i motywacja do promowania ich. Nie akceptują propagandy ruchów LGBT, zarówno w przestrzeni publicznej i internetowej, jak i urzędach czy placówkach oświatowych, i głośno to wyrażają. Nie znaczy to bynajmniej, że są naszymi strategicznymi sojusznikami. Przypadkiem doszło do zbiegu potrzeb i przekonaniach, opierających się jednak na innych podstawach i dążących do innych celów.

Paradoksalna dominacja kulturowa grup rzekomo marginalizowanych na naszych oczach się zmienia. Polaryzacja społeczeństwa rośnie, przy jednoczesnym popadaniu w marazm niepokojąco licznej grupie obywateli, którzy nie są w stanie lub nie chcą dostrzec kierunku, w jakim zachodzą te zmiany. Odwrócenie się wielu firm od propagowania tęczy jest symptomem zmian idących w obie strony. Która z nich wygra – czas pokaże.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej