„Drukarki żywią się strachem, potrafią wyczuć twój pośpiech i psują się wyłącznie wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebujesz”. To tylko żarty, ale ich niezwykła popularność wśród pracowników biurowych na co dzień stykających się z bękartami Gutenberga ma swoje podstawy w rzeczywistości. Błędne sterowniki, niemożliwość połączenia z komputerem, wciągnięty papier oraz źle wymierzone marginesy. Administratorzy oraz wsparcie IT podchodzą z wielką nieufnością do wszystkich urządzeń, które trzeba regularnie karmić tuszem i papierem. Sam piszący te słowa, podobnie jak wielu innych informatyków, za pewien cel życiowy postawił sobie nigdy nie musieć współpracować z drukarkami na gruncie zawodowym. Można więc bezpiecznie założyć, że istnieje realny problem związany z tym konkretnym typem urządzeń peryferyjnych. Skąd się wziął, na czym polega i dlaczego nie został jeszcze rozwiązany?

Na wstępie należy zaznaczyć olbrzymią różnicę trudności pomiędzy samą koncepcją wydruku, która jest wyjątkowo prosta i nawet osoba nieobeznana z komputerem intuicyjnie rozumie, po co w biurze drukarki, od cudu inżynieryjnego, jakim jest tania drukarka dostępna w co drugim domu. Precyzję poprawnego wydruku mierzy się w mikronach, jednostce tysiąckrotnie mniejszej od milimetra, podczas gdy kartka prawie-A4 może odbiegać od modelowego wymiaru A4 o kilka milimetrów. Obrazowo: precyzja pisania markerem przy błędach szerokości dwupasmówki. Samą operację zadrukowania jednej kartki można podzielić na 25 tysięcy niezależnych kroków, z których większość wykonywana jest poniżej jednej milisekundy. Urządzenie musi latami działać w najróżniejszej temperaturze i wilgotności, a jego jedynym nadzorem technicznym będzie najprawdopodobniej całkowicie nietechniczny użytkownik, który nigdy nawet nie przeczytał instrukcji. Ilość drobnych, ruchomych elementów – dobry wskaźnik skali skomplikowania urządzenia – może rywalizować z prostszym zegarem. Jednak wnętrzu zegara nie grozi zapylenie fragmentami tysięcy przetworzonych kartek oraz brutalna naprawa brudnymi rękoma zdenerwowanego użytkownika. Skala problemów z dziedziny fizyki, chemii, mechaniki, programowania i dizajnu, które zostały przezwyciężone, zanim na twoim biurku stanęła zacinająca się drukarka, jest oszałamiająca. Można przewrotnie stwierdzić, iż każda wydrukowana strona to olbrzymi sukces współczesnej inżynierii, przysłaniający wszystkie wcześniej wymienione mankamenty.

Skoro włożono tak wiele wysiłku w rozwój i udoskonalanie tej technologii, dlaczego nie udało się wyeliminować pozostałych problemów? Skaner czy wyświetlacz również musiały mieć swoje trudności, a jednak obecnie prezentują o wiele wyższy stopień niezawodności. Jedna z podstawowych różnic pomiędzy wymienionymi sprzętami wynika ze sposobu zarobku ich producentów. Pozostałe urządzenia peryferyjne są pod tym względem podobne do ubrań czy mebli: firma zarabia na sprzedaży danego produktu. W przypadku domowych drukarek producent zarabia głównie na tonerach dostosowanych do oferowanych przez niego modeli. Same urządzenia są często sprzedawane po kosztach, czasami nawet ze stratą, by tylko zakotwiczyć klienta w swojej marce i zmusić go do przepłacania za oryginalne tonery. Taki model sprzedaży przypomina subskrypcję i wywiera presję na każdego uczestnika rynku do jak najsilniejszego obniżania cen swojego sprzętu, by zachęcić do wybrania akurat jego loga. Kiedy lepsza jakość materiałów lub większe nakłady na badania są tylko kosztem, którego nie uda się zwrócić w wyższej cenie finalnego produktu, firmy nie mają motywacji do inwestowania w te aspekty urządzeń. Wręcz odwrotnie, rozpoczyna się wyścig do dna, która firma da radę oszczędzić więcej na jakości, nie zabijając swojego produktu. Część winy ponoszą jednak sami konsumenci, wybierający jak najtańsze rozwiązania “tu i teraz”, bez patrzenia na przyszłe koszty. A przecież ceny jednego zestawu tonerów mogą konkurować z cenami najtańszych urządzeń! Czy byłbyś skłonny wybrać kilkukrotnie droższą drukarkę w imię lepszej i tańszej eksploatacji? Jeśli tak, jesteś w mniejszości.

Podobny model biznesowy dotyczy również rynku aparatów natychmiastowych, gdzie jedno markowe zdjęcie może kosztować ponad 10 złotych, a jednak nie widać tam takich problemów. Pomijając oczywiste różnice w luksusowości obu rynków, ich produkty nie muszą spełniać tych samych wymagań. Aparaty natychmiastowe są z definicji niezależne i nie muszą współpracować z innym sprzętem. Drukarki są ich całkowitym przeciwieństwem. Z jednej strony producenci będą wymagali od swoich inżynierów zapewnienia formalnego wsparcia jak największej liczbie komputerów. Przecież tylko część potencjalnych klientów korzysta z najnowszej wersji Windowsa, a dział sprzedaży chce dotrzeć do jak najszerszego grona. Z tego powodu porzucenie przestarzałych rozwiązań jest w zasadzie niemożliwe, co zmienia oprogramowanie drukarki w ociężały kombajn, który w teorii ma obsługiwać wszystko. Nie pomaga również brak powszechnie stosowanych standardów na linii plik-komputer-drukarka. W efekcie sytuacja przypomina tę z początków telefonów komórkowych, kiedy każdy producent miał własny typ ładowarki – tyle że ta jest rozwleczona na ostatnie pięć dekad. Z drugiej strony optymalizacja kosztów oznacza brak środków na dopracowanie oraz wieloletnie aktualizowanie oprogramowania i sterowników. Mniej popularne systemy operacyjne są wspierane jedynie na papierze, a aktualnych łatek do kilkuletniej drukarki trzeba czasami szukać na ezoterycznych forach entuzjastów danej marki. Z perspektywy informatyka mamy do czynienia z wybuchową mieszanką braku standardów i naprawdę starego kodu.

Dlaczego więc nie znajdzie się firma gotowa zainwestować znaczącej kwoty w badania i rozwój produktu, który z odpowiednią reklamą pokona ociężałą konkurencję? “Jedyna taka – drukarka, która po prostu działa!” Poza powyższymi argumentami należy wziąć pod uwagę ogólne trendy na rynku domowych drukarek, które – chociaż pozytywne – pozostają daleko w tyle za innymi sprzętami elektronicznymi. Powolny wzrost popytu zostanie zaspokojony przez obecnie dominujące firmy bez konieczności rewolucyjnych zmian. Digitalizacja codziennego życia, popularyzacja komunikacji online i przejście pracy w tryb zdalny również ograniczają perspektywy drukarek na przyszłość. W kontaktach ze szczególnie skostniałymi instytucjami pewnie jeszcze nasze dzieci będą musiały przedstawiać dokumenty w formie papierowej, jednak przyszłość jest cyfrowa. Dlatego też nie należy spodziewać się poprawy sytuacji.

Rynek drukarek oraz przedstawione tu problemy jak w soczewce skupiają skutki stabilnego oligopolu, braku wymuszonych standardów oraz bierności konsumentów. Z jednej strony kreatywność rewolucyjnych firm technologicznych drugiej połowy XX wieku napędzana chęcią zysku stworzyła i rozpowszechniła mały cud techniki, dzięki któremu każdy posiada dzisiaj władzę jeszcze niedawno dostępną tylko garstce wielkich drukarni. Z drugiej, marazm i ciche, publiczne przyzwolenie pozwoliły powstać obecnej, czasami patologicznej sytuacji. Nie jest ona tragiczna i nie warto bić na alarm, jednak może stanowić cenną nauczkę, w jaki sposób rozwój technologiczny może zapędzić się w ślepą uliczkę, w której nie można wydrukować czarno-białego tekstu przez brak magentowego toneru.

PS A wiecie czemu nie można drukować monochromatycznie na kolorowej drukarce, jeśli brakuje w niej kolorowego tuszu? Ponieważ wtedy Rząd USA nie mógłby Was śledzić! Serio, serio.

 

 

Sprawdź techniczne podcasty: