W swoim niezbyt długim jeszcze życiu usłyszałem kilka kazań, które zostaną za mną do końca. A przynajmniej taką mam nadzieję. W ramach jednego z nich ksiądz proboszcz z mojej parafii, opowiedział historię pochówku pewnego poety. Pamiętam imię tamtego literata, ale ponieważ nie jestem pewien co do autentyczności tej historii, wolę się nim nie dzielić. Zresztą, nie chodzi o to czy ta historia jest autentyczna czy nie, ale zawarte w niej przesłanie i obraz jaki po sobie pozostawia. Otóż, rzeczony artysta był antyklerykałem i jako taki, zażyczył sobie zostać pochowanym w trumnie, z której miano usunąć krzyż. Pracownik zakładu pogrzebowego, oderwał więc z wieka znak naszej wiary, pozostawiając w trumnie głęboką ranę w kształcie krzyża. Przesłanie wydaje się oczywiste, ale i tak je zwerbalizuję. Po usunięciu krzyża pozostaje poszarpana, ziejąca pustką rana.

W tym miejscu aż się prosi, żebym napisał słowo o niedawnej decyzji prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego odnośnie usunięcia symboli religijnych z przestrzeni urzędów miejskich. Dokładniej mówiąc, usunąć krzyże mają urzędnicy ze swoich biurek czy pomieszczeń, w których pracują. Raczej nikt siebie nie zamierza oszukiwać, że jest to przede wszystkim walka z krzyżem. A także, że jest to krok ku zaskarbieniu sympatii wyborców lewicowych i umowne „przejechanie prętem po kratach”, żeby wpędzić PiS w wojnę kulturową. Gdzieś w tle walki z religią, bo jest to walka z religią, nie zaś walka o „neutralność” (dziwna to neutralność objawiająca się nakazem usunięcia symboli odwołujących się do religii), prezydent miasta stołecznego dorzucił nakaz stosowania zaimków zgodnie z życzeniem petenta. Wojna kulturowa w pełnym rozkwicie, niezależnie od głównych intencji, oddano salwy w stronę prawicową, konserwatywną i chrześcijańską.

Ale tak właściwie, czym jest krzyż?

W swoim pierwotnym, najdawniejszym sensie, krzyż jest sromotną hańbą, okrutną śmiercią, podobną do powieszenia na szubienicy. Być może to narzędzie kaźni przepadłoby w dziejach historii ludzkości zastąpione jakimś innym, jeszcze wymyślniejszym i okrutniejszym. A może pozostałoby znakiem porażki i wstydu, jednak jak wiemy tak się nie stało. A to dzięki Ofierze złożonej na nim przez i z Jezusa. Chrystus odmienił krzyż, nadając mu nowe znaczenie. Od tamtego dnia, stopniowo, ten instrument Męki Pańskiej zaczął stawać się czymś więcej. Przede wszystkim jest znakiem zwycięstwa Boga nad grzechem i śmiercią. I szczególnie pięknie widnieje to na fresku autorstwa Pierra della Francesca (ok. 1465 rok), na którym Chrystus powstający z martwych dzierży sztandar ze znakiem krzyża niczym zwycięski wódz. Stopę kładzie na kamieniu sarkofagu, jak gdyby podkreślając swój absolutny i pewny tryumf nad otchłanią. Byt odnosi zwycięstwo nad niebytem, Bóg pokazuje swoją wielkość. Doniosłość Zmartwychwstania da później sił nieprzebranym rzeszom świętych męczenników, którzy oddadzą za ten fakt życia. W zasadzie, jak zwrócił uwagę mój wykładowca kilka lat temu gdy zaczynałem studia, ten fresk jest przeniesieniem motywu stosowanego przez Rzymian na ich łukach tryumfalnych. Innymi słowy, krzyż jest tutaj potraktowany jako tropajon.
Te, jak mówią prześmiewczo wyznawcy ateizmu, dwie skrzyżowane belki, nie tylko symbolizują boski tryumf. Są lekcją posłuszeństwa Bogu (wszakże Chrystus poszedł na mękę wypełniając wolę Ojca), są unaocznieniem miłości Boga, który zdobył się na szaleństwo krzyża dla naszego zbawienia. Wreszcie są czymś co najbardziej gorszy niejednego współcześniaka, są przypomnieniem o cierpieniu. Współczesny człowiek wychowany w miazmatach liberalizmu, postmodernizmu i po rewolucji seksualnej niczego tak nie pragnie jak ucieczki od cierpienia i trudu. Resztki mitu końca historii, który jak się wydaje, upadł wraz z zawitaniem wojny u bram Zachodu, wciąż mocno trzymają w kleszczach umysły ludzi. Nie chcemy cierpienia, nie chcemy wyrzeczeń, nie chcemy trudności – krzyczy nasz styl życia. Większa część naszych rozrywek jest eskapizmem od realnego świata, rażąco niska demografia to głośny manifest ludzi niechcących obowiązków i dorosłości. Kontemplujemy życia influencerów z Instagrama, wzdychamy do beztroskiego dolce vita rodem z takiej czy siakiej Nibylandii. Tymczasem krzyż przypomina o cierpieniu. Jego lekcja o cierpieniu jest taka, iż choć ono jest nieodłącznym elementem życia, można odnaleźć w nim sens. Nasze trudy, poświęcenia i ofiary, w sensie religijnym ale i przenośnym, mogą mieć celowość.

Czym zapełnić pustkę?

Upłynęło już nieco wody w Wiśle od decyzji prezydenta Warszawy. Temat usuwania krzyży przez urzędników z ich biurek stał się jednym z wielu tematów kampanii do Europarlamentu. Być może ostatecznie okaże się, że temu celowi miał posłużyć. I może można byłoby tak właśnie to odczytać, jako kolejny akt wojenki politycznej w naszym nieszczęsnym kraju. Jednakże osobiście nie wydaje mi się by, tak było tym razem. Znamiennym jest, że wygumkowywaniu znaku wiary katolickiej (oczywiście do krzyża jako symbolu religijnego mogą sobie rościć prawa także heretycy i schizmatycy, ale w naszym kraju jednoznacznie jest on związany z Kościołem rzymskokatolickim) towarzyszył nakaz poszanowania słynnych zaimków. Nakaz, który oczywiście w oczach współcześniaków wcale a wcale, nie jest naruszeniem neutralności światopoglądowej. Wyrwano krzyż, zadano ranę i natychmiast wprowadzono do niej tkankę obcą, przywleczoną z obłędu zachodnich uniwersytetów. Wybacz czytelniku oklepaną frazę, ale sama ciśnie mi się na palce: natura nie znosi próżni. To co establishment ma do zaoferowania, to ideologia obłędu. Nie jest zarazem możliwe koegzystowanie dwóch tak odmiennych systemów pojęciowych i moralnych. Chyba, że chcemy żyć w społeczeństwie schizofrenicznym, dla którego białe może być i białe i czarne.

 

Paradoks liberalnej dyktatury

Parafrazując bł. kardynała Stefana Wyszyńskiego: Polska będzie albo katolicka, albo nie będzie jej wcale. Nasza tożsamość narodowa, to co sprawia, że jesteśmy kim jesteśmy, zaczęła się wraz z chrztem Mieszka I. Od tamtego momentu rozpoczął się żmudny proces formowania i dorastania Polaków i ich polskości w cieniu krzyża. Nie chcę wchodzić głęboko w historię, gdyż myślę, że dość dobrze pamiętamy, że wychowanie w duchu patriotycznym odbywało się pod auspicjami Kościoła. Protest dzieci we Wrześni miał przecież podłoże religijne, zaś późniejsze dzieje Polski pokazały, że cios w krzyż, zawsze był ciosem w naszą tożsamość. Najnowsza historia zna przecież męczeństwo bł. ks. Popiełuszko, który zginął za społeczne królowanie Chrystusa. A i on nie jest jedynym takim przykładem. Liberalna Polska, która nastała po „upadku PRLu”, poza gwałtownymi reformami gospodarczymi, których skutki wciąż kołaczą się w postaci zbiorowej traumy, czy też upiorów upadłych polskich firm (tu zasługę należy oddać otwarciu się na Zachód i wejściu do UE), podłączyły nas na nowo do strumienia kulturalnego płynącego z Okcydentu. I tu pozwolę sobie znów zacytować wyświechtaną sentencję: nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki dwa razy. Okcydent sprzed ponad tysiąclecia i Zachód taki jakim jest od ponad półwiecza to dwa różne światy. Ten pierwszy dopiero się rodził, wyrastając z ołtarza i zachowku pozostawionego przez Rzymian i Greków. Ten, który mamy teraz jest jak człowiek nienawidzący siebie, swoich korzeni i wściekle się od nich odcinający.

Liberalizm, będący jednym z miazmatów, które owiewają nas od lat niesie na sztandarze wolność słowa. Tylko, czy jest to wolność do krytyki liberalnych doktryn? Czy w ramach wolności słowa i światopoglądu można głosić postawy całkiem sprzeczne i odmienne od obowiązującej narracji (nieważne czy określimy ją wyświechtanym mianem marksistowskiej, postmodernistycznej czy właśnie liberalnej)? Doświadczenie pokazuje, że ilekroć zostanie podważona jakaś aktualna świętość, możemy oczekiwać się krzyku, szczerego oburzenia i gromów ciskanych z wysokości czy to uniwersyteckich katedr, czy mediów, czy salonów tzw. „towarzystwa”. I nagle w świecie, w którym rzekomo nie ma wielkich narracji, każdy ma swoją prawdę i panuje dyktat różnorodności, okazuje się, że jest wprost przeciwnie. I szczerze mówiąc, rozumiem to. Każda ideologia broni swoich podstaw, swoich wartości i fundamentów. Jest to naturalne i spodziewane. I dobrze byłoby, żeby prawica (tak długa i szeroka jaką jest) również to zrozumiała. Albo obronimy to co nas konstytuuje, w tym nasze poglądy, takimi jakimi są, bez żadnych ustępstw, albo staniemy się kolejną generacją postchrześcijańskich liberałów.

Są tacy ludzie, którzy traktują tematy światopoglądowe, tożsamościowe, jako tematy zastępcze i uważają, że należy się skupić na konkretach, takich jak gospodarka, prawo, ustrój etc. I racja, to są istotne sprawy, które często giną w „nawalance” o Kościół czy dzieciobójstwo. Wszakże te tematy budzą najintensywniejsze emocje i w hałasie jaki wywołują, umykają nam inne ważne rzeczy. Niemniej, nie sądzę by było roztropnym porzucać „tożsamościówkę”. Katolicka antropologia uczy, że człowiek jest złożeniem duszy i ciała. I oba te elementy, materialny i niematerialny są dobre i są składowymi naszego człowieczeństwa. Jeżeli przyrównać by państwo do człowieka, to zaryzykowałbym tezę, że to co zbiorczo wrzucamy do koszyka „światopogląd” jest właśnie duszą. Czymś niematerialnym, ale zarazem substancją ożywiającą formę i ją konstytuującą. Lewica (w Polsce i na świecie) stale, małymi kroczkami, a w ostatnim czasie wielkimi skokami, wprowadza swoje postulaty kulturowe. Złośliwi, nie bez racji, powiedzą, że żadne inne „poważniejsze” postulaty im nie pozostały. A jednak, czyż nie zbieramy żniw zmian kulturowych? Czy szerzący się antynatalizm, piotruś-państwo, atomizacja społeczeństw i inne koszmary „prawaka” nie są ważnym problemem? Za granicą, jak dobrze wiemy, mamy wojnę. Wojna może przyjść i do nas, czy tego chcemy czy nie. Czy wroga odepchnie samo PKB i rzucane z wysokości dogmaty liberalizmu? Czy sołdat obniży lufę broni, jeżeli wysłucha Imagine Johna Lennona? Śmiem wątpić. Ale i nie uciekając do kwestii wojennych, zadajmy sobie inne pytania. Czy na pewno chcemy żyć w społeczeństwie starych panien i kawalerów, którzy tą czy inną używką uciekają od konsekwencji swoich wyborów? Czy na pewno chcemy pójść w ślady państw Europy zachodniej i – jak to ujął Rafał Ziemkiewicz – niczym wampir drenować inne kraje, mniej lub bardziej obce nam kulturowo, z ich młodych ludzi, żeby uzupełnić demograficzne braki? To nie są problemy, których rozwiązanie leży w zmianie systemu podatkowego, albo reformie prawa. Nie mówię, że te rzeczy nie są istotne. Są, niewątpliwie są. Niemniej równie istotną co zdrowie ciała, jest sanacja duszy. Krzyż powinien być obecny w przestrzeni publicznej. Przypomina o Celu nadrzędnym człowieka. Przypomina o korzeniach naszego Narodu. Ale jest też przypomnieniem i obietnicą zwycięstwa. Tak jak, rzekomo, niewierząca lewica dostaje spazmów na widok „dwóch prostopadle skrzyżowanych desek” tak i my patrzmy na nie, pamiętając do Kogo i czego się odwołują, nie z trwogą, nie z nienawiścią, a z nadzieją.

Więcej artykułów autora pod linkiem.