Ułatwienia dostępu

Odczytywany w parafiach list Komisji Episkopatu Polski na temat nauczania religii w Polsce to kolejny głos w dyskusji. Głos, który niestety jest w wielu miejscach chybiony, pokazujący jak na dłoni nieznajomość realiów szkolnego życia. Poruszył jednak inne istotne, a często pomijane kwestie. Jaka jest rola tego przedmiotu w kształtowaniu dzieci i czy wreszcie nadszedł czas, by powszechnie zdać sobie sprawę z konieczności przyłożenia się do edukacji przez samych rodziców?

Głos hierarchów…

Sam list KEP treściowo nie wywołał większego zaskoczenia. Słysząc pierwsze słowa, można było się w przybliżeniu domyśleć, co będzie dalej. Zwrócenie uwagi na bezprecedensowe – pierwszy raz od upadku systemu socjalistycznego – zmniejszenie wymiaru lekcji do jednej tygodniowo, przełożenie zajęć na początek lub koniec dnia, wyłączenie obowiązku uczestnictwa (w niej lub zajęciach z etyki). Jednocześnie znalazł się w nim naprawdę oczywisty i zaskakująco banalny błąd: ocena z tego przedmiotu od dawna nie wliczała się do średniej ocen.

Choć nie wybrzmiało to wprost, słychać wyraźnie rozżalenie postępowaniem obecnej ekipy rządzącej. Liberałowie za największego wroga wyraźnie obrali sobie instytucje reprezentujące konserwatywne wartości, Kościół zaś jest wciąż silnym ich reprezentantem (choć i tak wyraźnie zmiękczył swoją narrację w ostatnich dziesięcioleciach). Obcięcie wymiaru nauczania religii nie ma podłoża finansowego czy organizacyjnego, nie jest związane z silnych ruchem społecznym. Powód jest czysto ideologiczny, skierowany wobec katolickiej większości wierzących. Warto przy tym pamiętać, że jednocześnie niejako rykoszetem dostali uczniowie innych odłamów chrześcijańskich, a nawet wyznań.

Niechęć rządzących wobec wiary przejawia się w dość prostych, żeby nie powiedzieć prostackich gestach: poza opisywanymi zmianami w szkołach to choćby usunięcie krzyży z urzędów warszawskich czy propozycja usunięcia Funduszu Kościelnego, który jest fałszywie podstawiany jako „pożeranie pieniędzy państwowych”. Uderzenie w nauczanie młodych, którzy są jednocześnie z wielu stron zarzucani treściami bynajmniej nie chrześcijańskimi to kolejny, prawdopodobnie skuteczny sposób na dołożenie do rosnącej laicyzacji.

…i wiernych

Niejako z drugiej strony może nie barykady, ale sporu o kształt nauczania religii w szkole są sami wierni: obecni i dawni uczniowie oraz ich rodzice. Na palcach jednej ręki mogę wymienić osoby, które pozytywnie wypowiadały się o nauczaniu jej. Pierwsze skojarzenia z nią związane to nuda, powtarzalność, brak konkretów, dominacja emocji nad wiedzą. Wydaje się, że twórcy programu niemal zupełnie nie mają pomysłu, jak wypełnić bite dwanaście lat edukacji. Niemal, bo konkrety pojawiają się w okolicy sakramentów (I Komunii Świętej i bierzmowania). Poza tym? Nic szczególnego. Trochę historii ze Starego i Nowego Testamentu, odrobinę o historii Kościoła, innych wyznaniach. Poza tym zaskakująco dużo filmów i piosenek, które teoretycznie mają uatrakcyjniać zajęcia, jednak wywoływały raczej efekt śmieszności i braku powagi.

Odbiór przez uczniów jest bezlitosny. Nie dość, że podręczniki są infantylne, to jeszcze nauczyciele najczęściej nie traktują poważnie prowadzonych przez siebie zajęć, nie oceniając uczciwie (sprawdziany? Kartkówki? Zadania domowe? Nie słyszeli), wzbraniając się rękami i nogami przed postawieniem oceny niżej niż 4. Tak jakby uczniowie mieli się przestraszyć czy obrazić. Żeby jeszcze bardziej uczyć zajęcia – w ich mniemaniu – przyjaznymi, robią z nich tzw. luźne lekcje. Po czasie sami nauczyciele przestają podchodzić do swojego zawodu na poważnie.

A to wszystko na przedmiocie, który ma przekazać prawdy wiary, aktywnie i bezpośrednio przełożyć się na zbawienie uczniów. Zadanie niebagatelne, niezwykle ważne i odpowiedzialne. Nie wydaje się, żeby ktokolwiek uczestniczący w procesie przekazywania wiedzy zdawał sobie z tego sprawę. Oczywiście, można powiedzieć, że człowiek od pewnego momentu (mniej więcej szkoły średniej) nosi na swoich barkach coraz większą odpowiedzialność za swoje kształcenie. Jednak to, z jakim podejściem otoczenia wcześniej się spotkał przenosi się bezpośrednio na jego własne. Gdy doda się infantylność Mszy tzw. dziecięcych, wychodzi z tego wręcz przerażająca mieszanka: przekonanie, że wiara nie jest ważna ani poważna, co najwyżej to zbiór pięknych słówek i absurdalnych zakazów. Nie powinno więc nikogo dziwić, że traktowanie jej jak niepotrzebnego balastu życiowego skutkuje porzuceniem jej coraz częściej po sakramencie – o ironio – dojrzałości chrześcijańskiej.

Ku życiu katolickiemu

Jedna kwestia z listu biskupów zasługuje na szczególną uwagę. Wspomnieli oni o tym, że lekcje religii przekazują nie tylko wiedzę, ale również kształtują charakter, co jest niezwykle istotne w obecnym, niestabilnym świecie. W momencie załamania, próby wartości przekazane na tych zajęciach mogą stać się ostoją i pewnym kierunkiem, na podstawie którego młody, dorastający człowiek będzie w stanie podjąć właściwą decyzję. To jest najlepszy i najbardziej wart zapamiętania fragment tego tekstu. Jasno bowiem wykłada różnicę między powszechnym postmodernistycznym podejściem, które można podsumować jako „rób co czujesz, że jest słuszne”, które w momencie zawahania pozostawia człowieka w przepaści własnych emocji i pożądań, a twardą skałą wiary.

Katolicyzmowi czy szerzej chrześcijaństwu zarzuca się często niszczenie wolności, ponieważ zadaje wierzącym konkretny zestaw przekonań i postępowania. Tymczasem alternatywa sprowadza się do przerażającej niepewności, bez przekonania co do słuszności postępowania, miotania się między tym, co zdaje się właściwe. Już nawet nie wiedzie prymu rozum, jak w epoce tzw. oświecenia, a właśnie emocje i uczucia. To jest właśnie uwalniające. Nie przez zdjęcie odpowiedzialności – każdy bowiem musi podjąć decyzję opierając się na własnym sumieniu, a na dodatek dbać o prawidłowe ukształtowanie go – ale umiejscowienie jej na właściwym miejscu i we właściwej perspektywie. Wolność katolicka to w końcu zdolność do właściwego osądu i wyboru.

Niestety, próżno dziś szukać w szkole choćby elementów wychowania klasycznego. Większość pedagogów nie słyszała o wychowaniu do cnót, w najlepszym wypadku wyśmiewając słowa byłego ministra Czarnka. To, że na rodzicach również spoczywa obowiązek kształcenia i wychowania dziecka, jest jasne od dawna. Jednak przychodzi czas, gdy powinni zdać sobie sprawę jeszcze silniej, że ich obowiązek nie ogranicza się do sprawdzenia, czy ich dzieci odrobiły zadania domowe i nauczyły się na sprawdziany. To codzienna rozmowa, pokazywanie przykładem życia, podsuwanie właściwych lektur i wydarzeń. Im bardziej szkoła pragnie uczynić z ich pociech jedynie coraz gorzej wykształcony „produkt” mający zasilić rynek pracy, z pominięciem kształtowania ducha i duszy, tym większa odpowiedzialność spoczywa na nich.

Wątpię, by tak znaczne ukrócenie wymiaru godzin nauczania religii w szkołach było skutecznym wstrząsem dla układających program nauczania tego przedmiotu. Słychać jednak coraz więcej głosów katechetów dostrzegających problem, pragnących dostosować nauczanie do realiów i potrzeb. Także wśród rodziców nawet nie uczących dzieci w systemie edukacji domowej pragnienie współuczestnictwa w komplementarnym kształtowaniu swoich potomków systematycznie i zauważalnie rośnie. Nadszedł czas, by naprawdę wziąć sprawy w swoje ręce.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej