Od jakiegoś czasu mówi się w przestrzeni publicznej, że potrzeba pewnej zmiany myślenia Polaków, aby mogli wkroczyć w erę najnowszą, aby mogli sprostać, dzięki swej innowacyjności i fantazji, wyzwaniom stawianym nam w dwudziestym pierwszym wieku. Przy całym dystansie, który należy zachować w tej materii, wydaje się słusznym stwierdzenie, że wiele problemów tkwi w „mentalu”. W niniejszym tekście omawiam dwie mapy mentalne, którymi większość nie będzie chciała się zająć, gdyż dotyczą one polskiej polityki partyjnej. Tu również potrzeba zmiany mentalności. Są to oczywiście mapy opierające się na szerszych stereotypach, lecz chciałem skupić się właśnie na tej rzeczywistości życia w Polsce, która z reguły przez wielu wybitnych intelektualistów albo jest zbywana obojętnością („tym lepiej się nie zajmować”) albo wręcz wrogością (narzekanie na polityków staje się paliwem popularności). Polscy politycy jako najgorsze zło Jak często słyszy się, że Polacy tylko narzekają i niczym innym się nie trudnią. A do tego chodzą nieustannie smutni. Należy do tego stwierdzenia zachować zdecydowany dystans. Brakuje w debacie pewnych „głosów moralnych”. Przykładowo Feliks Koneczny wskazywał, że Polacy nie narzekają, bo tacy są, tylko dlatego, że mają w sercach nieustannie wypisaną pogoń za pewnym ideałem moralnym, do którego zawsze nie dorastają. Lecz – nie jest to źródłem smutku, a raczej motorem zmian, odnowy. My zaś lubimy narzekać na to, że Polacy narzekają. A narzekanie wydaje się takim owocem jednej z największych map mentalnych – przekonania, że Polska nosi w sobie coś niedobrego. Demonizowanie polityków jest szczytem zakompleksienia Polaków. Oczywiście, kompleks ten nie dotyka wszystkich, a tych, w których umysłach panuje, czyni to w nierówny sposób. To jednak zakompleksienie Polaków nadal jest ogromne. Przyczyny mogą być różne. Między innymi uczenie się historii napisanej przez dawnych zaborców i ich optyką (a raczej propagandą), ale także nieznajomość świata. Najbardziej za Europą płaczą bowiem ci Polacy, którzy nigdy tam nie byli, lub znają ją jedynie przez pryzmat turystyki. A przecież dziś Polska jest naprawdę świetnym miejscem do życia. Z tego kompleksu bierze się przekonanie, że Polska jest wiecznie ciemna i zacofana, wiecznie kilka długości za liderami postępu. A na dodatek wiecznie nosząca jakieś pierwiastki, których należałoby się wstydzić. Oczywiście, tutaj lewica powie, że w polskim genie jest jakiś rasizm, ksenofobia, antysemityzm, nacjonalizm, czy jakkolwiek to nazwiemy (stąd dźgają nas widelcem jak kurczaka na rożnie, sprawdzając co jakiś czas, czy jesteśmy już gotowi do porzucenia własnych tradycji). I nawet jeśli większość Polaków uzna to za przesadę, to przy byle jakim obcokrajowcu, wstydzi się choćby swojej wiary. Ba, iluż „postępowych katolików” powie, że katolicyzm jest wspaniały, poza tą polską, dziwaczną odmianą… A ilu młodych ludzi, którzy przyjeżdżają do wielkich miast, wstydzi się, że pochodzi z konkretnej wsi albo miasteczka (ten problem jest szczególnie widoczny wśród młodych kobiet). Przez gardło nie przejdzie nazwa miejsca, skąd pochodzą, za to chętnie i od razu pozytywnie patrzą na osoby z innego kraju (w większości przecież też pochodzących z prowincji). W rezultacie dochodzi do piramidalnych pomyłek. Spotkani na uczelni Portugalczycy z programu Erasmus wyrażali swój zachwyt nad obecnością krzyży w miejscach publicznych, jako wyraz silnej tożsamości Polaków, nieznanej w ich kraju (tam zieje pustką). My zaś chcemy to ukryć, myśląc, że właśnie tego Zachód nie lubi, a tak postępują ludzie z kompleksami. Dochodzi do tego zatem również przekonanie o fatalizmie historycznym narodu Polskiego, który jakoby przez wieki zawsze wybierał źle, zachowywał się źle, zawsze przegrywał, zawsze był ogrywany i zawsze miał w nim panować duch romantycznego marzycielstwa. Co oczywiście nie jest prawdą, a jest raczej nieznajomością historii naszego kraju. Kompleks ten każe nam wyprzeć się kultu martyrologii, tylko na rzecz czego? Lukrowego orła? A przecież konsekwencją tej martyrologii jest zarówno odzyskanie niepodległości w 1918 roku, jak i zrzucenie jarzma komunizmu w 1989 roku. Kompleks najbardziej przejawia się w powszechnym demonizowaniu polskich polityków. Wydaje się, że dla przeciętnego Polaka polski polityk jest uosobieniem wszystkich wad i oczywiście w przeciwieństwie do polityków wszystkich właściwie innych nacji, amerykańskich, brytyjskich, francuskich, niemieckich, ale nawet i arabskich czy południowoamerykańskich, jest głupi, ciemny, chciwy i zupełnie niekompetentny. Nie mam zamiaru w żaden sposób pisać apologii polskich polityków, gdyż nie zasługują na nią. Jednak demonizowanie jest zdecydowanie przesadzone. Polscy politycy są tacy jak wszędzie. Są mądrzejsi i uczciwsi, bywają i tacy, których nazwalibyśmy nikczemnymi i leniwymi. Tak jak wszędzie. Osobny problem polega na pewnej ich mentalności co do zasad gry politycznej w Polsce, która rzeczywiście powinna być zmieniona. Polski polityk, nawet jak chce dobrze, często wchodzi do polityki bez kapitału własnego i szybko podejmuje grę dotyczącą pieniędzy. Chce być skuteczny, nawet chce coś dobrego zdziałać na rzecz innych. Szuka wtedy patrona, bierze udział w grach o finanse publiczne, ogrywa innych, lub bywa ogrywany, bierze udział w walkach na dworze swoich liderów. To rzeczywiście trzeba zmienić. Polityk, który chce być sprawczy wszędzie tam, gdzie nie powinien, jest obciążeniem dla Polski. Wielu z nich nigdy do tego momentu autorefleksji nie dojdzie. Twierdzenie, że polscy politycy są najgorsi, że to chodzący romantycy i nic nie potrafią, jest nieprawdą. Szkoda, że wśród tych, którzy mogliby mieć jakiś wpływ na polityków, przejawia się swoiste biczowanie ich. Dziś biczowanie polityków jest w modzie. Znacznie więcej by osiągnęli, gdyby idąc do tego czy innego polityka, powiedzieli mu, że „akurat z nim to uda się zrobić to i to”. Bo polityk – istota ludzka. Nikt nie lubi być tylko połajany, a nieco posłodzony, zdolny jest do tego, czy owego. Problem tkwi też w kompleksie naszych elit, które mają problem ze zdobyciem się na samodzielność. Nasze elity są przekonane, że to one sterują obywatelami i niestety, w prostej rozmowie, nie przekona się ich do tego, że tak nie jest. Samo wywoływanie emocji, nawet silnych, nie można uznać za „posiadanie sterowników do narodu”. Daleki jestem od afirmacji dla afirmacji. Człowiek rzeczywiście ma wpisane zachowanie akcentowania tego, czego w debacie nie widzi. Znacznie lepsze jest zachowywanie harmonii, afirmacja polskości, niepozbawiona obiektywnej krytyki. Patrząc jednak na to, co mówi się o Polsce, czysta afirmacja też nie byłaby zła. Polacy są do niej nieprzygotowani. Gdy powie się jedno dobre zdanie o Polsce (i nienoszące żadnej przesady), zaraz słyszy się, że nie można zapominać o wadach, że rzeczywistość nie jest taka słodka, że Polacy mają swoje przywary. Dobrze, nie odrzucam tego, ale jedno dobre zdanie też tego nie znosi – nie można nam tego przyjąć po prostu? I ten kompleks jest zarówno na lewicy, jak i prawicy. Prawica też wychowała się na pismach inteligencji, która biczowała polski naród, a poza tym tak łatwo sprowadzić Polaków do ludu głupków… skoro nie widzą rzeczywistości, takiej… jak ja… prawda? Nie dostrzegając jednak żadnych pozytywów w polskości, stajemy się niewolnikami samych siebie. Polska kultura jest jedną z najbardziej rozwiniętych w historii świata. Jest kulturą całościową, to znaczy, człowiek może w niej rozwinąć wszystkie pokłady człowieczeństwa. Jest też wspaniała swoją unikalnością. Miejmy odwagę afirmować polskość, Polskę i Polaków; nasze codzienne życie, którego wielu nam zazdrości. Najwyższe dobro – jedność narodowa W przekonaniu większości Polaków politycy powinni się ze sobą dogadać i nigdy się nie kłócić. Polacy rzekomo jednoczą się tylko w obliczu zagrożenia, a w czasie pokoju, „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Ta próba upolitycznienia Polaków trochę się powiodła. Politycy wywołują emocje, które można uznać, że są na granicy zdrowego rozsądku. Niektórzy z nich, jak sądzę, od dwudziestu lat nie znają innej metody uprawiania polityki i nie widzą, że pewne granice są przekroczone. Bo taka emocjonalna nienawiść wśród niektórych rzeczywiście przerosła pewien stan funkcjonowania zdrowej demokracji. Trzeba nam powiedzieć, że debata sejmowa nie służy wbrew pozorom jedności narodowej. W ogóle czynnik demokratyczny jej nie służy. Parlamenty świata są narzędziem do realizacji interesów poszczególnych grup społecznych, które reprezentują dane partie polityczne, I to jest dobre, zdrowe. U nas, z powodu mitu wiary w budowanie jedności narodowej, główne partie chcą być ogólnonarodowe, chcą obsługiwać wszystkie interesy, co oczywiście jest niemożliwe. Stąd mają narracje dotyczące spraw najważniejszych, metapolitycznych, które do żywej kości mogą poruszyć niektórych obywateli. Ale jeśli nawet po Schmitteańsku przyjmiemy, że politycy dzielą Polaków, gdyż taka jest ich metoda rządzenia i jest ona skuteczna, to bądźmy Polakami bez kompleksów. Dlaczego temu ulegamy? Nie wystarczy powiedzieć, że politycy dzielą Polaków. Jako obywatele postawmy temu tamę, bądźmy bardziej odporni na propagandę, żyjmy w jakimś sensie obok polityków. Oni, ze względu na to, że polskość jest kulturą na wskroś republikańską (w przeciwieństwie na przykład do niemieckiej), zrozumieją to prędzej czy później (raczej później) i będą chcieli uzyskać głosy, dostosowując się do nowego modelu funkcjonowania obywatelskiego. Nawiasem mówiąc strach jest silnym motorem emocji politycznych, ale nadzieja jest większa. Zgoda narodowa też tkwi głęboko w sercach Polaków. Silna debata sejmowa jej nigdy nie wytworzy i do tego nie służy. Trzeba też powiedzieć, że Polaków nie zjednoczy też Konstytucja. Zawiera ona tyle artykułów technicznych, będących wynikiem politycznej umowy, że nie przejawia wartości dla większości obywateli. A wmawia nam się w mediach (i na lekcjach Wiedzy o społeczeństwie), że nowoczesna demokracja spaja ludzi poprzez konstytucję. Może tak…, ale nasza jest tak nienowoczesna, że trudno domagać się od Polaków, aby popierali każdą literkę tego aktu. Konstytucje spajające naród zostały uchwalone dawno temu, są krótkie i treściwe. Nasza jest polityczną umową. Artykuły choćby o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nigdy nie będą spajać Polaków w jedną całość. Budowanie jedności narodowej wokół tego aktu jest pomyłką. Przeciwnie, raczej należałoby spajać Polaków poprzez ukazywanie potrzeby przyjęcia nowej konstytucji, odpowiadającej polskiemu narodowi, a nie polskim politykom. Moim zdaniem jesteśmy już w takim momencie, że powinniśmy ten postulat głośno podnosić. Brakuje jednak staropolskiej instytucji Zgody. Ta była utożsamiana z izbą Senatu, która była izbą arystokratyczną. Za jedność narodową powinna odpowiadać współczesna arystokracja, oczywiście nie w znaczeniu rodów i związków krwi. Brakuje nam instytucji mądrości i cnoty, która z założenia działałaby na rzecz jedności narodowej, która mediowałaby między zwaśnionymi stronami. Trudno nam przyjąć to w erze demokratyzacji. Rozumiemy zabezpieczenie wolności przez demokrację. Rozumiemy nawet silną władzę wykonawczą, która cieszy się uznaniem zawsze, gdy jest skuteczna. Ale nasza Rzeczpospolita (republika) choruje na brak zinstytucjonalizowanej nowoczesnej arystokracji, to jest elity, opartej na cnocie i działającej na rzecz zgody. Polacy chcą nowej arystokracji, bo to pragnienie można zamknąć w zdaniu: chcemy by polska elita i polscy politycy byli ludźmi najbardziej kompetentnymi i uczciwymi. Taka instytucja mogłaby też odpolitycznić to, co spaja Polaków, a co przez brak takiej instytucji, jest łupem sporów partyjnych: edukację, naukę i kulturę. Wprowadzono na wzór innych państw władzę sądowniczą, która miała strzec procedur, ram mających spajać Polskę… na wieczność? Przecież życie społeczno-polityczne jest elastyczne i dynamiczne. Każde procedury zawsze po jakimś czasie domagają się odnowy, jeśli nie zmiany. Wiedzieli to ojcowie Konstytucji 3 maja, którzy zapisali obowiązek przeglądu konstytucji pod kątem aktualności co dwadzieścia pięć lat. A nasi sędziowie bredzą o tym, że jak się ich ruszy, to padnie demokracja. Nawet jeśli galimatiasu jest trochę w Polsce dziś nieco więcej, to jakieś zmiany zachodzą. Może u niektórych utrwali się słuszne przekonanie, że prostego powrotu, do tego, co było osiem lat temu już nie będzie. Polacy są o wiele bardziej samodzielni w myśleniu niż się to politykom i intelektualistom wydaje. Oni po prostu karmią się stereotypami, nie znają Polaków. Słyszy się czasami: „Polacy na prowincji słuchają się we wszystkim księdza, który na ambonie poucza ich także w sprawach polityki”. Ilu jest duchownych, który porusza wątki polityki partyjnej na ambonie? To mit. „Polak wsłuchany w księdza jak w wyrocznię” – to może powiedzieć wyłącznie ktoś, kto Polaków nie zna. Potrzeba zmiany mentalności, jeśli mamy budować piękną Polskę. Politycy lubią nas dzielić, ale przecież większość z nas żyje w środowiskach, gdzie otaczają nas ludzie o różnych poglądach politycznych, pracuje w miejscach pracy, gdzie to zróżnicowanie jest jeszcze większe, a nawet żyje w rodzinach, które też się różnicują pod tym kątem. I nikt się nie zabija i nie jest prawdą, że to tylko kwestia czasu. Przeciwnie. Polityka wcale nie jest centrum naszego życia. Potrzeba zmiany mentalności – patrzenia na wyborców innej partii bez wyższości, wrogości i kompleksów. Nie chodzi wcale o obudowanie jakiejś mitycznej jedności na takim, sentymentalnym słodkim gadaniu o pokojowym współżyciu i kochaniu się wzajemnym wszystkich. Chodzi o bycie wolnym obywatelem bez kompleksów. Człowiek godny jest normalnej rozmowy, dyskusji i wypicia piwa. Czemu mamy ulegać tym przesądom, że jest kimś gorszym, bo głosuje na taką, czy inną partię. * Mapy mentalne Polaków – wielkie i rozległe jak w każdym narodzie. Nie jesteśmy tu wyjątkiem. Niewielu intelektualistów też pomaga w zmianach, gdyż, jak się często słyszy: „polska polityka jest tak nieprzewidywalna, że się nią nie zajmuję…”. A szkoda, bo, raz, że dla Polski, by coś zrobić wypadało, dwa, nieprzewidywalność może być akurat naszym atutem, a nie obciążeniem, trzy – nie ma co tchórzyć przed polskimi wyzwaniami i karmić się takim wspólnotowym stereotypem, że jak ktoś jest przeciwko polskim politykom, to jest normalny. Podchodźmy do tego zagadnienia właśnie w sposób zwyczajny, bez zacietrzewienia, bez kompleksów i bez tchórzostwa! Potrzeba nowego rozdania, potrzeba instytucjonalnego nowego rozdania. Można wybrać taktykę na przeczekanie, to jest „jak to pokolenie przeminie”, będziemy mogli zmienić Polskę. Sądzę jednak, że to taktyka błędna, w czasach pokoju za dużo jest dziedziczenia światopoglądu, a przede wszystkim za dużo ludzi, by traciło na odejściu niektórych polityków czy formacji. Potrzeba dwóch rzeczy. Przywrócenia elementarnej sprawiedliwości w kontekście potępienia komunizmu, co jest dziś podważane. Osoby wychowane na antyklerykalizmie Jerzego Urbana i na socjalnych zabawach Edwarda Gierka dziś stoją wyprostowani, sądząc, że reprezentują jakieś szczególne dobro i wielu Polaków ma pewien dysonans poznawczy (niestety, zbywa to często stwierdzeniem, że „smarkacze nie znają historii”). A przede wszystkim trzeba budować narodowe poparcie dla zmiany Konstytucji, bo to ona może wcielić w sposób widoczny zmianę mentalną. To wokół tej idei, jako wcielenia zmiany mentalnej, jako odnowa Polskiego Państwa, powinniśmy dziś jednoczyć naród. Więcej tekstów autora znajdziesz pod linkiem. Nawigacja wpisu Trump – w stronę wielkiej Polski – M. Kmieć Kłamstwa o Felku prawie wszystkie – A. Leszczak